Czas leci, lada moment 81. rocznica wybuchu drugiej wojny światowej. Z okazji 80. wydawało się, że w prestiżowym miejscu niemieckiej stolicy powstanie to, co powinno być już dawno. Polski pomnik - przypominający zbrodnie na milionach i oddający hołd ofiarom z Polski. Nie powstał. Raz za razem dochodzą sprzeczne sygnały co dalej: będzie, nie będzie?
Teraz okazuje się, że może będzie, ale nie do końca polski. Pomysł wypracowany przez dwie instytucje opisały w tym tygodniu dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i portal Deutsche Welle. Polega on z grubsza na tym, że plac w centrum stolicy dostanie nazwę 1 września 1939, będzie tam pomnik nawiązujący do tej daty (ukłon w stronę Polaków), ale i - dominujące w oczywisty sposób - centrum edukacyjne zajmujące się różnymi europejskimi ofiarami Trzeciej Rzeszy (wyraźne pokazanie Polakom, że niczym specjalnym się zbrodnie na nich nie wyróżniały).
Trudno to uznać za przełomowe osiągnięcie, nie o taki „polski pomnik” w Berlinie chodzi. Nadzieje, może jeszcze nie do końca stracone, budził zeszłoroczny apel przedstawicieli pięciu partii (z obecnych w Bundestagu wszystkie poza skrajnie prawicową AfD), którym przewodzą Manuel Sarrazin, poseł Zielonych i szef parlamentarnej grupy niemiecko-polskiej, oraz Paul Ziemiak, sekretarz generalny CDU. Poparli oni pomysł postawienia prawdziwego pomnika milionów ofiar niemieckich zbrodni na ziemiach polskich. Wciąż nie przekonali większości posłów.
Choć świetnie wytłumaczyli, dlaczego takie upamiętnienie jest konieczne: bo w Niemczech „w niewystarczającym stopniu” ukształtowana jest świadomość „szczególnego charakteru panowania niemieckiego reżimu okupacyjnego, który dokonywał eksterminacji ludności w Polsce pomiędzy 1939 a 1945 rokiem”.
Ten „niewystarczający stopień” to efekt niemieckiej polityki historycznej, w której nigdy nie było odpowiedniego momentu dla Polaków. Nie wstrzelili się w nią, gdy tkwili za żelazną kurtyną i nikt ich po tamtej stronie nie słuchał, ani po zjednoczeniu Niemiec. Sporo pozjednoczeniowego czasu Niemcy stracili na rozpamiętywanie własnych krzywd w stylu narzuconym przez polityków takich jak Erika Steinbach, długoletnia szefowa związku wysiedlonych. Steinbach skończyła w AfD, partii, którą elity izolują, są przerażone jej podejściem do historii.