Michał Szułdrzyński: Jedna lista potencjalnych zysków i strat

Jeśli partie polityczne chcą zachować podmiotowość, już dziś muszą planować, jak będzie wyglądała ich sytuacja finansowa po wyborach. Te kalkulacje mogą być bardzo istotne przy podejmowaniu decyzji na temat startu opozycji ze wspólnej listy.

Publikacja: 24.03.2023 03:00

Jarosław Kaczyński wziął na listy Porozumienie Jarosława Gowina i Solidarną Polskę Zbigniewa Ziobry,

Jarosław Kaczyński wziął na listy Porozumienie Jarosława Gowina i Solidarną Polskę Zbigniewa Ziobry, nie dzieląc się z nimi ponad 20 mln zł subwencji rocznie, choć przecież stanowili oni niemal 10 proc. Klubu PiS w Sejmie.

Foto: Fotorzepa/ Jerzy Dudek

Jest swoistym paradoksem, że w przypadku podziału partyjnych pieniędzy obowiązuje zupełnie inna logika niż przy rozdziale miejsc w Sejmie. Ordynacja wyborcza według metody D’Hondta działa bowiem progresywnie – im większa liczba głosów została oddana na dany komitet wyborczy, tym większą liczbę mandatów on dostaje. Podział pieniędzy jest zaś degresywny – im więcej komitet dostanie głosów, tym są one jakby mniej warte. Dla przykładu partia, która nie przekroczy progu wyborczego, ale przekroczy 3 proc., dostaje niemal 6 zł za każdy głos. Tymczasem ta, która dostanie więcej niż 30 proc. głosów – niespełna złotówkę za głos. Degresywny mechanizm finansowania ma w założeniu wyrównywać szanse partii w naszej polityce, ale w obecnej sytuacji może się okazać rozwiązaniem, które wcale nie będzie skłaniać ugrupowań opozycyjnych do startu z jednej listy.

Bo załóżmy, że Platforma, PSL, Lewica i Polska 2050 startują razem i rejestrują w Państwowej Komisji Wyborczej umowę, z której wynika, że np. partia Szymona Hołowni otrzyma 20 proc. subwencji całego komitetu. Jednakże jeśli pójdzie osobno i otrzyma 10 proc. głosów, to otrzyma – w pewnym uproszczeniu – ponad trzy razy więcej pieniędzy, niż gdy będzie szła jako koalicjant na dużej liście.

Czytaj więcej

Głosy warte miliony. Koalicje nie opłacają się finansowo

Jeśli partie polityczne chcą zachować po wyborach podmiotowość, już dziś muszą planować, jak będzie wyglądała ich sytuacja finansowa po wyborach. Wszak Jarosław Kaczyński wziął na listy Porozumienie Jarosława Gowina i Solidarną Polskę Zbigniewa Ziobry, nie dzieląc się z nimi ponad 20 mln zł subwencji rocznie, choć przecież stanowili oni niemal 10 proc. Klubu PiS w Sejmie. I właśnie dlatego tak łatwo było Kaczyńskiemu rozbić Porozumienie. Po prostu było pozbawione stabilnego finansowania.

Jednocześnie nie powinno się tego rozpatrywać wyłącznie w kontekście egoistycznych ambicji partyjnych liderów. Podmiotowość w polityce nie polega przecież na tym, że rezygnuje się z własnego programu dla osiągnięcia wyższego celu, bo idąc do wyborów z pewnym programem, składa się wyborcom konkretną obietnicę.

Wspólna lista może się okazać dla opozycji lepszym narzędziem, by odsunąć PiS od władzy, ale właśnie kwestie programowe mogą być w tym przypadku największym problemem. Weźmy za przykład ostatni gorący temat, jakim była kwestia pamięci o Janie Pawle II. Lewica zagłosowała przeciw uchwale w obronie jego dobrego imienia, PO wyciągnęła karty do głosowania, a PSL pracował z PiS nad stosowną uchwałą. Jeśli na jednej liście znalazłby się broniący Jana Pawła II Władysław Kosiniak-Kamysz np. z Joanną Senyszyn, której asystent wypisuje o polskim papieżu słowa, które nie mieszczą się w żadnym cywilizowanym dyskursie, to PiS może dostać w ten sposób spory prezent. Ostatnie tygodnie pokazały, że pamięć o Janie Pawle II ma spory potencjał mobilizujący wyborców prawicy i część ekspertów właśnie tym tłumaczy ostatnie spadki opozycji i umocnienie się w sondażach rządzących. I choć metoda D’Hondta mówi, że jedna lista może wyjść opozycji na zdrowie, to jednak z powodów politycznych – jak pokazuje sprawa Jana Pawła II – rzecz nie jest taka oczywista.

Czytaj więcej

Prof. Jarosław Flis: Dyskusja o jednej liście wzmocniła Konfederację

Tym bardziej że lista konfliktogennych spraw programowych będzie się wydłużać i z pewnością będzie przez propagandę PiS wykorzystywana do ataku na opozycję. Tak więc zamiast dogmatycznego stawiania sprawy jednej listy, każda z myślących o niej partii powinna zrobić staranną listę potencjalnych zysków i strat.

Jest swoistym paradoksem, że w przypadku podziału partyjnych pieniędzy obowiązuje zupełnie inna logika niż przy rozdziale miejsc w Sejmie. Ordynacja wyborcza według metody D’Hondta działa bowiem progresywnie – im większa liczba głosów została oddana na dany komitet wyborczy, tym większą liczbę mandatów on dostaje. Podział pieniędzy jest zaś degresywny – im więcej komitet dostanie głosów, tym są one jakby mniej warte. Dla przykładu partia, która nie przekroczy progu wyborczego, ale przekroczy 3 proc., dostaje niemal 6 zł za każdy głos. Tymczasem ta, która dostanie więcej niż 30 proc. głosów – niespełna złotówkę za głos. Degresywny mechanizm finansowania ma w założeniu wyrównywać szanse partii w naszej polityce, ale w obecnej sytuacji może się okazać rozwiązaniem, które wcale nie będzie skłaniać ugrupowań opozycyjnych do startu z jednej listy.

Komentarze
Artur Bartkiewicz: Dlaczego PiS wciąż nie wybrał kandydata na prezydenta? Odpowiedź jest prosta
Komentarze
Mentzen jako jedyny mówi o wojnie innym głosem. Będzie czarnym koniem wyborów?
Komentarze
Karol Nawrocki ma w tej chwili zdecydowanie największe szanse na nominację PiS
Komentarze
Jerzy Surdykowski: Antoni Macierewicz ciągle wrzuca granaty do szamba
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Komentarze
Jan Zielonka: Donald Trump nie tak straszny, jak go malują? Nadzieja matką głupich