Pochodząca z robotniczej rodziny z Glasgow Lynne Ramsay, która na początku kariery mocno wpisała się w nurt brytyjskiego filmowego realizmu, tym razem nakręciła obraz z pogranicza gatunków. W „Nigdy cię tu nie było" połączyła obserwację rzeczywistości z thrillerem i kinem artystycznym. Efekt okazał się ciekawy i nieszablonowy.
Ta adaptacja powieści Jonathana Amesa podbiła w ubiegłym roku festiwal w Cannes. Lynne Ramsay pokazała tam nie całkiem ukończoną i dopieszczoną wersję, a mimo to jury uhonorowało ją nagrodą za scenariusz. Laur za najlepszą rolę męską wywiózł z festiwalu Joaquin Phoenix.
Krytycy są jednak podzieleni. Część pisze o chaosie, inni się zachwycają, porównując ten film do „Taksówkarza" Martina Scorsesego. „Rzuca na kolana" – skomentował recenzent „Independent".
Sensacja to za mało
Bohaterem „Nigdy cię tu nie było" jest płatny morderca. Facet, który jednym uderzeniem młotka pozbawia swoje ofiary życia, a potem wraca do starej, lekko już zdziecinniałej matki i czule się nią opiekuje. Pewnego dnia dostaje zlecenie: ma odnaleźć czternastoletnią córkę znanego polityka, która trafiła do burdelu dla pedofilów. Ramsay pokazuje jego walkę o odzyskanie małej blondyneczki o smutnych oczach, coraz bardziej apatycznej po wszystkim, co przeżyła.
Dla Lynne Ramsay sensacyjny wątek to za mało. Ona szuka głębiej. Bohater „Nigdy cię tu nie było" nie urodził się zabójcą. Od pierwszych minut filmu reżyserka wprowadza krótkie flesze. To taśmy pamięci – obrazy traum z przeszłości: przemoc domowa, mały chłopiec bezradny, z przerażonymi oczami, umierająca na pustyni kobieta i jej stopy wstrząsane ostatnimi drgawkami. Czy to Irak? Wojna w Zatoce i operacja „Pustynna burza"? Są też jakieś reminiscencje z pracy w FBI. Zło kumuluje się w człowieku, znieczula. Ale uśpione sumienie może zostać obudzone przez zranione spojrzenie skrzywdzonego dziecka, które zbyt dużo już przeżyło.