Pamiętam z domu moich dziadków porywającą lekturę w poszarzałej nieco okładce pt. „Koniec latającej fortecy". Autorką zgrabnie napisanego dziełka była niejaka Irina Wołk (zapewne babcia obecnej rzeczniczki rosyjskiego MSW o tym samym imieniu i nazwisku), zaś na okładce poruszał przerażający obrazek dymiącego b-17 pikującego w dół po ataku słusznych ideologicznie myśliwców. O ich słuszności świadczyła delikatna kreska i jasny kolor, podczas gdy dymiący jak komin bombowiec narysowano prostacko, by budzić przerażenie i satysfakcję. Satysfakcję, że oto zbrodnicza maszyna Amerykanów doczekała końca. Całość zresztą książeczki porywała młodocianych czytelników porażającą słusznością moralną.
Oto biedny naród koreański, maltretowany przez Japończyków, palony żywcem przez USA, chwyta dzielnie za broń i z godnością bije się o swoją przyszłość. W powietrzu, ale i na wodzie, na lądzie i gdzie się właściwie da. Sprawna ręka radzieckiej pisarki z łatwością operowała uczuciami współczucia i podziwu, miłości i nienawiści. Z wprawą kreśliła postaci ofiar i bohaterów oraz ich legendarnego lidera, wielkiego Kim Ir Sena. Obrazki były tak sugestywne, że 45 lat po lekturze wciąż mam je przed oczami.
Dość żartów, propaganda o wojnie koreańskiej na użytek czytelników w państwach socjalistycznych była robiona profesjonalnie i skutecznie. Taki, a nie inny jej wizerunek dominował nad Wisłą jeszcze przez dekady mimo faktycznego końca działań wojennych i stalinizmu. To jedna strona monety. Ale jest i druga, którą poznałem wiele lat później, po tym jak obejrzałem przemycone z kraju Kimów za granicę rysunki. Nie wiem, kto je wykonał, ale wiele wskazywało na to, że była to ręka mniej wprawna od Iriny Wołk. Wszystkie były przerażające i w sumie monotematyczne. Na większości ubrani w mundury, uzbrojeni ludzie maltretowali albo mordowali ludzi. Czy to w obozach koncentracyjnych, czy na bydlęcych farmach. Cała seria dotyczyła najwymyślniejszych tortur, inna publicznych egzekucji, jeszcze inna drastycznych kar za drobne przewinienia. Większość epatowała czerwonym kolorem wszechobecnej krwi. To całkiem inna, szokująca prawda o „kraju szczęśliwych ludzi", jakim była i wciąż jest Korea dynastii Kimów.
A jej wielkie nieszczęście polega na tym, że o ile antyamerykańska propaganda jest do dziś przekazem obowiązującym, o tyle obrazków lokalnego wydania hitleryzmu zakazuje się pod karą śmierci. To wielkie publiczne tabu, za którego złamanie idzie się w Korei Północnej w najlepszym wypadku do obozu pracy. Dlatego te sceny tak rzadko trafiają do światowych przekazów. Dlatego tak niewiele jest fotografii dokumentujących zbrodnie, a rysunki powstają z pamięci tych, którzy uciekli przez granicę. Ze zbrodniami hitleryzmu było zresztą podobnie, przynajmniej do końca wojny i Norymbergi.
Czy zbrodniczy reżim z Pjongjangu doczeka się swojej Norymbergi? Mocno w to wątpię. Szczególne po tym, z jaką satysfakcją wolny świat przyjął pindrzącego się przed najmłodszym Kimem Donalda Trumpa. Światowa prasa uznała sam szczyt w Singapurze i jego ustalenia za wielki sukces. Jestem ostatnim, kto by się nie cieszył, że ryzyko światowego konfliktu jądrowego maleje. Ale czy rezydent Białego Domu rzeczywiście musiał się poniżać, adorując ludobójcę i oświadczając publicznie, że Kim Dzong Un to „zabawny, bystry facet. Ma świetną osobowość i kocha swoich obywateli"? Nawet chyląc głowę przed umiejętnościami dyplomatycznymi prezydenta USA, mam w tej sprawie odruch wymiotny. Owszem, jest obowiązkiem Trumpa chronić świat przed ryzykiem zagłady z ręki potencjalnego szaleńca, ale czy wypada dawać mu legitymację moralną? W tej akurat kwestii naprawdę trudno mieć wątpliwości. Zresztą Kim to nie szaleniec, tylko pragmatyk. Niewiele go kosztuje złożenie obietnic zakończenia programu nuklearnego. Robili to jego ojciec i dziadek. Z wiadomym skutkiem. Także młody Kim wiele obiecuje, ale o rezygnacji z atomu z pewnością nie myśli poważnie. Bo przecież, czy spotkałby się z nim Trump, gdyby nie atom? Kim jest zbyt mądry, by się rozbroić. To oznaczałoby koniec reżimu.