Miał pan 20 lat, gdy w 1993 r. powstało legendarne przedstawienie „Czerwone nosy" w poznańskim Teatrze Nowym. Teraz zaś premierę będzie miała tam pana inscenizacja sztuki Petera Barnesa.
Zdaję sobie sprawę, że dopuszczam się obłożonego anatemą kulturowego przywłaszczenia, które powinno być oczywiście ustawowo zabronione. Propozycję złożył mi dyrektor Piotr Kruszczyński, mój pierwszy dyrektor, dzięki niemu w Wałbrzychu dobre kilkanaście lat temu miałem okazję wyreżyserować „Rewizora" i „...córkę Fizdejki". Teraz zaproponował mi powrót do tekstu ważnego w historii Nowego. Piotr Kruszczyński był wtedy asystentem reżysera Eugeniusza Korina. A zatem szacunek dla tradycji – co uwielbiam - ciągłość instytucjonalna jednego z najlepszych w Polsce teatrów, show must go on, fantastyczne jest również to, że cześć aktorów, z którymi teraz pracuję występowała także w słynnej premierze przed laty. Wydaje mi się przewrotnym i znaczącym zabiegiem, że Janusz Andrzejewski – w spektaklu Korina grający mnicha Flote'a, który w czasach zarazy tworzy zakon clownów Chrystusa, leczących śmiechem – teraz zagra Mistrza Din-Don, który zamilkł i wypowiada się wyłącznie językiem dzwonków.
Słowo anatema celnie obrazuje relacje między artystami a ludźmi władzy, również kościelnej, pokazane przez Barnesa.
Relacje bardzo turbulentne, niewątpliwie. Błazen może powiedzieć prawdę, dlatego jest niebezpieczny. Zaiste, duchowa władza nie lubi teatru, gdyż boi się konkurencji, za to lubi władzę świecką, i to już od czasów Konstantyna. U Barnesa papież Klemens VI mówi, że brakuje mu kleru, który będzie się zajmował naprawdę ważnymi sprawami: zbieraniem podatków i projektowaniem nowych ustaw!
Brzmi znajomo, choć sztuka rozgrywa się w XIV w., w okresie awiniońskiej niewoli papieży, gdy Klemens VI inspirowany przez króla Francji, uciekł z Rzymu do Francji.