Zależnie od punktu widzenia wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie miała być dyplomatycznym skokiem w przestworza lub niebezpiecznym krokiem na cienką taflę lodu. Nowe strategiczne partnerstwo, stała amerykańska baza w Polsce i wspólny sojusz przeciwko Nord Stream 2 napędzały wyobraźnię entuzjastów pierwszego podejścia. Wizja Polski jako konia trojańskiego USA w okresie największych napięć w relacjach transatlantyckich zaprzątała umysły sceptyków w Polsce i Europie. Z obu perspektyw góra urodziła mysz. Poza ogólnikami i (niekoniecznie korzystnymi) zdjęciami prezydent Duda z Waszyngtonu wiele nie przywiózł. Ale uniknął także jakichkolwiek kłopotliwych deklaracji, np. na temat będących przedmiotem kontrowersji między Stanami a Unią sankcji wobec Iranu, które kazałyby naszym partnerom w Europie z niepokojem zastrzyc uszami. Niemniej bilans prezydenckiej wizyty w Waszyngtonie – zwłaszcza w połączeniu z poprzedzającym ją szczytem Trójmorza – nie świadczy wcale o tym, że rozchwiana polska polityka zagraniczna zaczyna odzyskiwać równowagę. Symbolicznie świadczyć może o tym trzecie ważne wydarzenie tego tygodnia: zapowiedź skierowania przez Komisję Europejską ustawy o Sądzie Najwyższym do Trybunału Sprawiedliwości UE. Na tych trzech wymiarach – marzeniu o specjalnych relacjach z USA, ambicjach bycia liderem w regionie i pogłębiającym się konflikcie z instytucjami oraz partnerami w UE – zasadza się węzeł gordyjski dylematów polskiej dyplomacji, który zdaje się właśnie coraz bardziej zacieśniać.
Sojusznik z lepszej półki
O przyszłości tego kluczowego splotu – dotyczącego naszej polityki wobec Stanów Zjednoczonych – nie będą decydować postanowienia z natury dość ogólnikowej deklaracji podpisanej w Waszyngtonie, lecz wnioski, jakie z tamtych rozmów wyciągniemy. Wiele wskazuje na to, że pomimo wstrzemięźliwych wypowiedzi Trumpa podczas konferencji prasowej wyobrażenie o Polsce jako przyszłym strategicznym sojuszniku USA w Europie uskrzydlać będzie myślenie (a także działania?) polskiej dyplomacji w nadchodzących miesiącach. Komentując wizytę prezydenta Dudy w Polskim Radiu, wiceminister spraw zagranicznych Bartosz Cichocki zapowiadał, że „w perspektywie kilku lat, jeśli tego nie zmarnujemy, staniemy na zupełnie innej półce czy kategorii sojuszników amerykańskich”. Oraz że „Polska staje się w jakimś stopniu »zamiennikiem« Wielkiej Brytanii i Turcji” jako kluczowych sojuszników USA w Europie.
Jeśli te nadzieje potraktować poważnie, to rzucona przez prezydenta Dudę idea budowy w Polsce Fortu Trump może szybko przeistoczyć się w polityczną fatamorganę, której chęć doścignięcia decydować będzie o kursie polskiej polityki zagranicznej.
Problem nie polega tylko na tym, że analogia z Wielką Brytanią czy Turcją jest całkowicie nietrafiona. Brytyjczycy to atomowe mocarstwo i stały członek Rady Bezpieczeństwa, którego politycznemu i militarnemu znaczeniu dorównuje w Europie tylko Francja. Turcja nie jest członkiem UE, a jej geopolitycznego znaczenia w regionie Bliskiego Wschodu nie sposób zastąpić nawet szczytną tradycją sarmackich podbojów i bitwy wiedeńskiej. Ważniejsze – i bardziej niepokojące – jest pytanie, co Polska może i chce zaoferować Stanom Zjednoczonym za to, by wejść na „inną półkę” ich sojuszników. Przekonanie, że oferta 2 mld dol. (tak mówił prezydent Duda według prezydenta Trumpa, co ten pierwszy potwierdził w późniejszym wywiadzie dla TVP Info) za stacjonowanie stałej brygady amerykańskiej w Polsce mogłaby skusić Waszyngton do takiego kroku, byłoby niebezpieczną iluzją. Armia amerykańska to nie oddział najemników, który – nawet przy biznesowym podejściu samego Trumpa – rzuca się tam, gdzie klient proponuje najlepszą cenę. Dobrze się stało, że prezydent Duda w dobitny i poparty argumentami sposób wyłożył w Waszyngtonie, dlaczego takie rozwiązanie byłoby także w interesie Stanów Zjednoczonych i całego NATO. Niemniej nawet deklaracja Trumpa, że „rozważy taką opcję”, niewiele przybliża nas do takiego kroku: brutalna prawda jest taka, że zdecydują o nim nie polskie argumenty i finansowe oferty, lecz strategia administracji amerykańskiej wobec Europy i Rosji w ogóle, na którą Polska ma minimalny wpływ.
Poland first
Ale przekonanie, że mimo wszystko jesteśmy zdolni i gotowi do jakiegoś bilateralnego „dealu” ze Stanami Zjednoczonymi, zdaje się być głęboko zakorzenione. Dał mu wyraz prezydent Duda, mówiąc, że płaszczyzną porozumienia obu prezydentów jest ich podobne podejście akcentujące wyłącznie interes narodowy: podczas gdy Trump kieruje się zasadą „America first”, dla Dudy liczy się „Poland first”. Czy było to tylko oczko puszczone do Trumpa, razem z pomysłem nazwanego jego imieniem fortu próbujące połechtać wrażliwe ego prezydenta, nie wiadomo. Ale podobnie jak „America first” jest symbolem polityki narodowego egoizmu i odrzucenia wielostronnych zobowiązań, tak doktryna „Poland first” sankcjonowałaby i utwierdzała aktualny kurs polityki europejskiej polskiego rządu, w którym UE jawi się jako „wyimaginowana wspólnota” przeciwstawiana polskiej tradycji i interesom. Andrzej Duda nie skorzystał w Waszyngtonie z okazji, by powiedzieć cokolwiek w obronie Unii atakowanej przez Trumpa. Natomiast cytowany już wcześniej minister Cichocki jasno mówił, że wraz z brexitem „Stany Zjednoczone tracą w Europie sojusznika, który w Europie był w stanie przeciwstawiać się negatywnym tendencjom, o których słyszymy z Paryża czy Berlina” i Polska także w tej roli mogłaby Wielką Brytanię zastąpić. Podejrzenie, że jedyną poważną ofertą, jaką Warszawa złożyć może Stanom Zjednoczonym w zamian za niejasną obietnicę wejścia do wyższej ligi ich sojuszników, jest obrona ich interesów w ramach Unii Europejskiej, zyskało w ten sposób nową pożywkę. Jeśli ta dyplomatyczna fatamorgana rzeczywiście inspirować będzie myślenie strategiczne w polskiej polityce zagranicznej, to pokusa podejmowania stosownych kroków będzie bardzo realna.