Dlaczego polska polityka jest zafiksowana na seksie?

To nie ofensywa haseł środowisk gejowskich jest główną przyczyną kryzysu rodziny czy wartości. Zarazem mniejszości seksualne są widoczne i będą się nadal upominać o swoje, szukając równocześnie, nie zawsze w mądry sposób, odwetu na „starej kulturze". Czy mimo natężenia emocji w tym sporze istnieje pole przynajmniej przejściowego kompromisu? Być może tak.

Aktualizacja: 20.06.2020 17:26 Publikacja: 19.06.2020 00:01

Dlaczego polska polityka jest zafiksowana na seksie?

Foto: Reporter

"Jesteśmy ludźmi, nie ideologią" – skandują aktywiści LGBT przeciw prezydentowi i kandydatowi Andrzejowi Dudzie. Od przedostatniej środy, kiedy głowa państwa podpisała Kartę Rodziny, do połowy tego tygodnia był to główny temat kampanii.

Przez chwilę zdawało się nawet, że zdominował ją absurdalny spór językowy. Co oznacza skrót LGBT? W rzeczywistości można uznać, że oznacza ogół mniejszości seksualnych opisanych przez te cztery literki (Lesbian, Gay, Bisexual, Transgender, czyli lesbijki, geje, osoby biseksualne i transpłciowe), a więc ludzi. Ale można też odnieść ten skrót jedynie do hałaśliwego i w większości państw Europy skutecznego środowiska politycznego. Niereprezentującego bynajmniej wszystkich gejów i lesbijek, za to istotnego dla heteroseksualnych polityków, działaczy i intelektualistów, bo jego postulaty są częścią programu progresywnej, indywidualistycznej przebudowy świata.

Kiedy poseł PiS Jacek Żalek próbował tłumaczyć w TVN, że jego środowisko, podejmując hasło „walki z LGBT", nie walczy z ludźmi, lecz z ideologią, został wyrzucony z audycji przez Katarzynę Kolendę-Zaleską. Wykorzystała kawałek jego zdania „LGBT to nie ludzie", aby oskarżyć polityka o odmawianie gejom i lesbijkom człowieczeństwa. Zarzut to absurdalny, a odniesiony zaraz potem do samego prezydenta Dudy. Próbując prowadzić na wiecach wyborczych podobne polemiki, awansował on nagle na głównego homofoba Polski, jeśli nie świata.

Modne stało się inne hasło kierowane przeciw rządzącej prawicy: „prawa człowieka to nie ideologia". Ale przecież już samo uznanie, że zrównanie prawne związków jednopłciowych z dwupłciowymi to niezbędny warunek liberalnej demokracji (choć obywała się bez tego prawnego rozwiązania w niektórych państwach przez setki lat), jest elementem pewnej wizji świata. Jak ją najprościej scharakteryzować? Pamiętam, jak pod koniec lat 90. w debacie z Ludwikiem Dornem feministka Kinga Dunin została spytana o adopcję dzieci przez jednopłciowe pary, temat wtedy słabo obecny nawet w polityce państw zachodnich. Występując jako prekursorka, oznajmiła, że w imię „ludzkiego prawa do szczęścia" racje takich par powinny być brane pod uwagę bardziej niż przekonanie, że dziecko zasługuje na ojca i matkę. To jest właśnie element tej wizji świata. Podobnie jak uporczywe traktowanie jako homofobii najlżejszego sprzeciwu wobec czysto politycznych żądań mniejszości seksualnych.

Czarnek to nie przypadek

A zarazem... O ile posła Żalka można ewentualnie bronić przed manipulacyjnym potraktowaniem jego wypowiedzi, o tyle poseł z Lublina Przemysław Czarnek pospieszył natychmiast z potwierdzeniem na własnym przykładzie tezy o immanentnej homofobii prawicy. Jego słowa „nie są równi normalnym ludziom" nie dadzą się obronić, nawet gdyby istotnie dotyczyły tylko pstrokatych demonstrantów obrażających uczucia estetyczne, a czasem religijne większości.

Od Czarnka będącego nową medialną twarzą PiS zdystansowało się kilku znaczących polityków obozu rządzącego – z Joachimem Brudzińskim i Adamem Bielanem na czele. A jednak objaśnienia Bielana, że to tylko element wiecowego programu telewizyjnego, bronią się zaledwie częściowo. TVN złapał wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego na korytarzowym komentarzu: „A co, są normalni?" – to była reakcja na słowa Czarnka. Posła z Lublina nie spotkała żadna nagana. Z jednej strony mamy deklamacje prof. Andrzeja Zybertowicza w Polsacie o „przyrodzonej godności każdego człowieka". Z drugiej – mruganie do twardego elektoratu: nie cierpimy ich tak jak wy.

Oczywiście polska polityka na każdy temat rysowana jest najbardziej grubą kreską lub jak kto woli pisana wielkimi literami. Ze strony środowisk LGBT mamy do czynienia z ewidentnym szantażem emocjonalnym („Odrzucają nasze postulaty, znaczy nas atakują"). Niemniej wybór tego tematu jako głównego w kampanii może być odczuwane jako szczucie na całą grupę. A gdy to się robi językiem spiskowych kalek pojęciowych rodem z TVP Jacka Kurskiego, to wrażenie staje się dojmujące.

Środowisko LGBT uznało podpisaną przez prezydenta Kartę Rodziny za homofobiczną od pierwszego słowa do ostatniej kropki. W stosunku do większości zapisów, jakie się tam znalazły, to zarzut skrajny i ideologicznie jednostronny. Poza deklaracjami dalszego finansowego wsparcia dla rodzin znalazły się w nim przypomnienia o takich zasadach jak ta, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny (wpisana do konstytucji przez lewicowy parlament w roku 1995) czy ta, że adopcja dzieci przez pary jednopłciowe jest niedopuszczalna (z reguły uważa tak w sondażach ok. 70 proc. Polaków). Nie widzę też niczego nadzwyczajnego w przypomnieniu, że edukacja seksualna powinna być prowadzona z przyzwoleniem rodziców. Prawda, jest to wizja tradycyjna. Tyle że formule: „dzieci nie są własnością rodziców", rzucanej dziś chętnie przez progresywnych polityków, można przeciwstawić inną: „dzieci nie są własnością państwa".

I tu jednak wkradł się zapis kontrowersyjny, bo skrajny. „Zakaz propagowania ideologii LGBT w instytucjach państwowych". Czyli gdzie? W parlamencie? W szkołach? Mamy wolność słowa i każdy ma prawo bronić swojej wizji społeczeństwa na dowolnym forum. Kiedy Jarosław Kaczyński tłumaczył wyborcy prawicy na wiecu, że nie można „zdelegalizować tęczowych", bo Unia Europejska nie pozwoli, kierował się naturalnym oportunizmem polityka. Gdy rojenia o delegalizacji wypowiedzi są wpisywane przez polityków do oficjalnych dokumentów, natychmiast ma się prawo pytać o granice wolności. I granice ograniczania wolności.

Polityka wokół seksu

Mnie jednak bardziej od takich tekstów zaintrygował pomysł zadęcia tu w największe trąby. Jest oczywiste, że powracanie do wątku LGBT to element kampanii negatywnej wobec Rafała Trzaskowskiego. Już rok temu pisałem, że warszawska Karta Praw LGBT czy udział w paradach równości, bez odcięcia się od akcentów antyreligijnych i bluźnierczych, będzie dawał pretekst do ataków, jeśli polityk sięgnie po karierę ogólnopolską. Bo cały kraj nie jest permisywną Warszawą. Teraz PiS postanowił z tego skorzystać, a zamówione przezeń szczegółowe badania socjologiczne potwierdzały słuszność tego kierunku. Są oczywiście inne elementy tej kampanii: wypominanie stanowiska w sprawie imigrantów czy żydowskich roszczeń. Ale stanowisko wobec mniejszości seksualnych jest najbardziej czytelne.

No tak, tylko czym innym są zaczepki sztabowców, agresywne materiały TVP czy nawet wyborcze spoty, czym innym zaś głos prezydenta krzyczącego przez bity tydzień do zachrypnięcia o „neobolszewizmie" ideologii LGBT. Po pierwsze, powtórzę, powstaje wrażenie kampanii przeciw komuś. Wrażenie nieładne, zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z wyborami na urząd, który powinien w teorii łączyć. A czy przynoszące dodatkowe głosy? Niekoniecznie, łatwo w tej materii przegrzać. Przesadzić z agresją, wywołać wrażenie opresora szukającego ofiary. Czy tak się okaże na finiszu? Zobaczymy.

Po drugie, co ważniejsze, powstaje od razu pytanie, czy kraj ogarnięty wciąż pandemią i przestraszony kryzysem po jej ewentualnym zakończeniu, naprawdę uważa ten temat za kluczowy? Czy polska polityka powinna być aż do tego stopnia zafiksowana na seksie? Zdawało się, że kataklizm będzie okazją choćby do poważnej debaty o kondycji służby zdrowia czy edukacji. Prezydent Duda do tego nie zachęca. Co jest i ryzykowne z punktu widzenia walki o głosy Polaków, i wątpliwe z punktu widzenia wspólnego dobra.

No i argument trzeci: głosy światowych mediów przedstawiające polskiego prezydenta jako homofoba to coś naprawdę groźnego. Może to w przyszłości osłabić jego międzynarodową siłę przebicia. Już nawet ambasada USA się sroży, bo przecież amerykański dyplomata negocjujący ważne sprawy dla Polski to zadeklarowany gej. Nie wzięto tej różnicy standardów pod uwagę. Podjęto grę mocno ryzykowną.

Jest to tym bardziej zaskakujące, że wcześniej Duda poruszał się w przestrzeni światopoglądowej dość ostrożnie. Jeden z jego wywiadów dla „Wprost" odczytano całkiem niedawno jako ostrożne zastanawianie się nad sensownością instytucji związków partnerskich. Czy tym razem posłuchał spin doktorów? Ale zza kulis dobiegają informacje, że w wielu szczegółowych kwestiach jest aż nadto uparty, niezależny od sztabu doradców. Może więc podchwycił tylko główny kierunek, ale przegrzał powodowany osobistymi emocjami? Czy zajazd na elektorat Konfederacji, której w innych tematach nie ustępuje się nawet na pół kroku, był tego wart?

Po części wzięło się to także z poczucia wypalenia innych tematów. Polacy zdawali się znudzeni ciągłym chwaleniem się socjalnymi programami i obiecywaniem wielkich inwestycji pasujących jak pięść do oka do pandemicznej biedy. Teraz jednak Andrzej Duda robi pół kroku w tył. Zaproszenie matki Roberta Biedronia do pałacu prezydenckiego i powrót do przypominania, że to prezydent przyczynił się do skrócenia wieku emerytalnego, wskazuje na to, że po kilku dniach jakieś sygnały zostały odebrane. W moim przekonaniu, jeśli Duda pozostanie głową państwa, może się jeszcze przekonać, że powiedział o kilka słów za wiele.

Szczerość kontra uniki

Z drugiej strony, jedno trzeba przyznać. Jak przaśna, nieapetyczna i chwilami zdradliwa jest tonacja, w jakiej PiS zabrał się do przestrzegania przed homoseksualnym lobby, trudno nie uznać tego stanowiska za w miarę klarowne. Owszem, natężenie tej kampanii wzięło się bardziej z cynicznego czytania sondaży niż z autentycznej troski o kierunek rozwoju cywilizacji. Ale spór o ten kierunek naprawdę się toczy. I wiemy mniej więcej czego chce prawicowa strona.

Rolą pozostałych kandydatów (poza Krzysztofem Bosakiem) jest za to ukrywanie lub rozmywanie własnego realnego poglądu. W szczególności dotyczy to Rafała Trzaskowskiego. Z jego radosnej nadziei, że jako prezydent udzieli kiedyś ślubu homoseksualnej parze, pozostały dziś apele, żeby nie dzielić Polaków.

Kiedy opozycja mówi, że dziś są ważniejsze tematy niż debata o statusie LGBT, ma naturalnie rację. Kiedy jednak ukrywa swoje rzeczywiste poglądy „do czasu, aż Polacy dojrzeją", to korzysta wprawdzie z arsenału demokratycznej polityki, ale naraża się na słuszny zarzut hipokryzji. Potwierdzając zarazem, że ten spór będzie narastał.

Można oczywiście spojrzeć na to inaczej. To kolejni tęczowi happenerzy hasający po Krakowskim Przedmieściu w Boże Ciało w imię walki z hipokryzją niweczą szanse liberalnej opozycji na lepsze wyniki. Tyle że uniki owej opozycji dzieją się za bardzo na oczach publiczności. Kiedyś Rafał Grupiński tłumaczył na pewnej antyrządowej manifestacji, że jego Platforma Obywatelska musi być ostrożna nawet w kwestii związków partnerskich, bo co sobie pomyślą ludzie w Szczebrzeszynie. Teraz Paweł Rabiej, zastępca Trzaskowskiego w warszawskim ratuszu, zwolennik adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, apeluje, żeby się do wyborów powstrzymać z tęczowymi happeningami. „Po wyborach Rafał zrobi wam największą paradę równości" – pisze. W internecie, więc i tak wszyscy widzą naturę tej ściemy.

Właśnie „Gazeta Wyborcza" ogłosiła, że jest nie tylko za związkami partnerskimi, ale i za homoseksualnymi małżeństwami. I to trzeba uznać za bardziej miarodajną agendę niż hymny Trzaskowskiego, że trzeba zastąpić nienawiść miłością. Na końcu tej drogi są także adopcje.

O prawie do szczęścia

Co stwierdziwszy, autor spróbuje na końcu wyłuszczyć swój osobisty pogląd na ten spór. Chciałbym polemizować z najbardziej radykalnymi poglądami środowisk LGBT, jednak w taki sposób, aby nikogo nie urazić. I mam świadomość, że staje się to coraz mniej możliwe – z powodu natężenia wzajemnych emocji. Unikam więc tego tematu, pamiętając o wrażliwości wielu przyzwoitych ludzi popierających szczerze „równościowe postulaty". Nie mogę go wszakże uniknąć, kiedy próbuje się je łączyć z prymitywną agitacją antyreligijną czy antyrodzinną.

Zgadzam się z tymi, którzy, także po umiarkowanie prawej stronie, przypominają, że ofensywa haseł LGBT nie jest główną przyczyną kryzysu rodziny czy wartości. Co więcej, mam poczucie, że mniejszości seksualnych nie da się zapędzić na powrót do katakumb. Są widoczne, będą widoczne, a to oznacza, że będą się upominać o swoje. Szukając równocześnie, nie zawsze w mądry sposób, odwetu na „starej kulturze", co oznacza również walkę z tymi religiami, które nie w pełni sankcjonują nowy porządek.

Możliwe, że jakąś linią demarkacyjną, polem kompromisu, byłyby związki partnerskie. Przyznałbym je chętniej parom jednopłciowym niż dwupłciowym. Dla tych heteroseksualnych sankcjonowane prawnie konkubinaty to często ucieczka od zobowiązań małżeńskich, przy korzystaniu z przysługujących małżeństwom przywilejów. Możliwe, że dla gejów czy lesbijek byłaby to zachęta do trwania w bardziej stałych związkach, co byłoby korzystne dla życia społecznego.

Ale mam świadomość, że taki stan prawny to tylko przejściowy rozejm. To droga do żądania pełnych małżeństw – w imię „prawnej równości". Potem pojawi się postulat adopcji, już przecież zrealizowany w wielu krajach, które zaczynały nieśmiało – od ułatwień dla kochających inaczej. Tego nie akceptuję, podobnie zresztą jak nie akceptuje tego wielu mądrych gejów czy lesbijek. Bo daleko nie wszyscy oni hołdują filozofii „szczęścia za wszelką cenę".

Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy