Odchudzanie administracji państwowej to spełnienie marzeń wolnorynkowców. W dobie kryzysu wywołanego epidemią koronawirusa dawanie jak najlepszego przykładu jest w cenie. I dlatego zapewne rząd, który szuka pieniędzy na sfinansowanie tarczy antykryzysowej, zapowiada zaciskanie pasa w administracji państwowej. Propagandowo brzmi to atrakcyjnie – dopóki nie przypomnimy sobie, że te sygnały płyną z najliczniejszego w historii III RP gabinetu o niemal niepoliczalnym składzie ministrów, wiceministrów oraz pełnomocników do spraw najróżniejszych. Rodzi się pytanie, czy kuracja odchudzająca zacznie się na samej górze czy na niższych szczeblach i czy wystąpi efekt jo-jo – jak obecnie w rządzie.
Ale jest i pozytywna konkluzja: świadomość, że organy władzy i urzędnicy nie są tymi, którzy w pierwszej kolejności przyczyniają się do wzrostu PKB, jest cenna i warto ją podtrzymywać. Ale dużo ważniejsze, by wyciągnąć z niej właściwe wnioski. Np. takie, że zwolnienia czy cięcia pensji w sanepidzie, który jest na pierwszej linii walki z wirusem, a także w skarbówce czy ZUS, który realizuje wnioski przedsiębiorców ubiegających się o państwowe wsparcie, to nie byłby dobry pomysł – choć propagandowo brzmi to nawet nieźle i jest pokusa, by pójść tą drogą.
Czytaj także:
Cięcia pensji w administracji na finansowanie kryzysu
Epidemia pokazała, że nie jesteśmy niestety tak rozwinięci cyfrowo, żeby można było wszystko załatwić drogą elektroniczną. A nawet gdyby było z tym lepiej, to nie zapominajmy, że nie robot, ale żywy i kompetentny, godziwie opłacany i niepodatny na korupcję przedstawiciel państwa wszystkie te wnioski musi w końcu rozpoznać. Urząd w pierwszej kolejności powinien być partnerem przedsiębiorców, pomagającym im prowadzić biznes – co przecież przynosi państwu wymierne korzyści. Dopiero przy podejrzeniu nadużyć czas na podejrzliwość i – gdy trzeba – sankcje.