Pan premier Mateusz Morawiecki, gdy był ministrem finansów i wicepremierem, bardzo mocno zabiegał o to, by rozpoczął się proces podwyższania pensji nauczycieli. Dla mnie to jedyny wyznacznik szacunku premiera dla nauczycieli. To bardzo odpowiedzialna postawa.
Nauczycielskie pensum to 18 godzin. Ale drugie tyle zajmuje im szkolna biurokracja. Zapowiadała Pani jej zmniejszenie. Coś się w tym zakresie dzieje?
Sporo. Obiecaliśmy, że w ciągu najbliższych tygodni przedstawimy raport o tym, co jest konieczne, a co nie. Mamy już zdiagnozowane, co generuje biurokracje. To przede wszystkim wprowadzony przez poprzedników unijny projekt „Ewaluacja”. Obowiązuje on do 2021 r. i nie jesteśmy w stanie go zmienić, bo musielibyśmy oddawać kilkadziesiąt milionów zł. Kolejną sprawą jest to, że co drugi dokument, który wypełnia nauczyciel jest wytworzony na prośbę dyrektora szkoły. Często niepotrzebnie i na wszelki wypadek. Dlatego też kuratorzy i wizytatorzy proszą rady pedagogiczne, by się zastanowiły, co rzeczywiście jest niezbędne. Po trzecie –
RODO, czyli różnego rodzaju dokumentacja, która jest u wychowawcy klas. Wspólnie z dyrektorem trzeba się zastanowić, które dokumenty należy przetwarzać, a które nie.
Boi się Pani, że rzeczywiście dojdzie do strajków w dniu egzaminy gimnazjalnego, maturalnego czy na zakończenie ósmej klasy?
Jestem nauczycielem, pracowałam w szkole 17 lat i nie wyobrażam sobie, żeby w XXI wieku, kiedy egzamin decyduje o przyszłości dziecka, nauczyciele mogli powiedzieć dziecku i rodzicom, że nas to nie interesuje. Nauczyciele tak nie postępują. Oni się cieszą tymi egzaminami wiedząc, że to jest również efekt ich pracy.
Ale podwyżki na poziomie 1000 zł nie są realne?
To byłoby 15 miliardów złotych, czyli 1/3 subwencji oświatowej. Zbyt dużo. Uważam jednak, że związkowcy przyzwyczajeni do negocjacji i dialogu, będą gotowi spotkać się ze mną w pół drogi. Nie oznacza to jednak, że nic nie chcemy robić. Ja już nauczycielom oddałam wszystko, co zabrali poprzednicy – od likwidacji godzin karcianych, poprzez zahamowanie zwolnień, aż do ustabilizowania sytuacji zatrudnieniowej specjalistów w szkołach. Niedawno logopeda, psycholog i pedagog, w zależności od samorządu, pracował albo 18 godzin albo 35. W ogóle nie był uwzględniony nauczyciel wspomagający. Rozstaliśmy się z jedynym słusznym podręcznikiem. Teraz można wybierać spośród kilku i wszystkie są darmowe. Zatrzymaliśmy likwidacje małych szkół. Te wszystkie zobowiązania wybrzmiewały w postulatach związków i zostały przez nas zrealizowane, ponieważ słuchamy i będziemy słuchać.
Ale nie sprawa wynagrodzeń. Najbliższe spotkanie ze związkowcami odbędzie się 31 stycznia. Co się na nim wydarzy?
Myślę, że dojdziemy do porozumienia.
Czy zapowie pani kolejną podwyżkę w 2020 roku?
Mam nadzieję, że będzie się ona wiązała z decyzją, w jaki sposób będzie wyglądał system wynagradzania nauczycieli. Uważam, że trzeba na stałe wprowadzić przepis dotyczący podwyżek wynagrodzeń albo wręcz mechanizm uzależnienia pensji nauczyciela od sytuacji w gospodarce. Z określeniem, co będzie w przypadku niższego wzrostu gospodarczego. Od tych strategicznych decyzji zależy jak będziemy układać podwyżki wynagrodzeń nauczycieli na następne lata.
Czyli zapewnia Pani, że będą kolejne podwyżki?
Tak, ale nie jesteśmy w stanie szybko nadrobić zaległości od 2012 roku. Nauczyciele są bardzo dużą grupą społeczną, przypomnę, że jest ich ok. 700 tys. Tu każde dodatkowe 100 zł to ogromy wydatek dla budżetu państwa. Ale jedno jest pewne - nauczyciele zasługują na wyższe wynagrodzenia, gdyż docelowo przełoży się to na jakość pracy szkoły.
Tyle, że rząd chce obarczyć tymi wydatkami samorządy. Samorządowcy twierdzą, że nie stać ich na sztywne określenie kwoty wydatku motywacyjnego.
Pieniądze, które przekazujemy na pensje nauczyciela wystarczają na te dodatki.
Mówią, że subwencja wystarcza tylko na pensje.
A trzeba jeszcze utrzymać szkoły. Zgodnie z przepisami, samorządowcy są odpowiedzialni za utrzymanie budynków. Poza tym my dokładamy samorządowcom do budynków, do szerokopasmowego internetu, multimedialnych tablic, gabinetów przedmiotowych. To ogromne pieniądze. Samorządowcy mają nasze wsparcie.
A koszty reformy edukacji?
Ale jakie koszty? Cały czas wspieramy samorządy. Podam twarde liczby. Zastaliśmy 10 proc. szkół z szerokopasmowym internetem. Stąd decyzja strategiczna, by do 2021 roku wszystkie szkoły miały dostęp do szerokopasmowego internetu. Po drugie, gabinety przyrodnicze. W gimnazjach było ich 25 proc., w szkołach podstawowych 18 proc. Dlatego razem z reformą przekazaliśmy 300 mln zł na ich wyposażenie. W związku z tym, że już mamy szerokopasmowy internet to nasycamy szkoły multimedialnymi tablicami. Nauczyciel może realizować podstawę programową przy pomocy multimedialnego sprzętu. Do czego namawiamy i zachęcamy. Jak dołożymy do tego jeszcze ogromne pieniądze, które są w sejmikach związane z cyfryzacją, to jest tu znakomite wsparcie dla samorządowców, żeby ten XXI wiek wreszcie zawitał do szkół. Jeżeli chodzi o przekształcenie czy przygotowania dotychczasowych klas dla maluchów, wszystkie samorządy dostały, co najmniej 80 proc. wnioskowanej kwoty.
Reforma to też przeładowana podstawa programowa, na którą narzekają rodzice, nauczyciele i dzieci. W dwa lata szkoły podstawowej „upchnięto” trzy lata gimnazjum.
To nieprawda. To, co mogło spowodować przeładowanie zostało przeniesione między innymi do czteroletniego liceum. Oczywiście, w obecnej podstawie programowej jest w niej więcej punktów, ale dlatego, że została ona na prośbę nauczycieli uszczegółowiona. Zagadnienia do zrealizowania na jednej lekcji, są rozpisane w kilku punktach. Poza tym, daliśmy nauczycielowi wolną rękę. Może sam decydować, w jaki sposób i jakimi metodami realizować podstawę programową.
Ale jest jeszcze kwestia “podwójnego rocznika”?
Nie podjęlibyśmy się przekształcania gimnazjów, gdybyśmy podejrzewali, że jest ryzyko, że dzieci nam się w szkołach nie zmieszczą. Jest przecież konstytucyjny obowiązek zapewnienia dzieciom dostępu do szkół. Ministerstwo Edukacji Narodowej ma jedyny, pełny system do zbierania danych oświatowych. Wszystko policzyliśmy. To jest ostatni moment, kiedy to w ogóle można zrobić. Uspakajam dzieci i rodziców, szkoły zapewnią miejsce wszystkim absolwentom!
Dlaczego ostatni moment?
W 2019 roku spotkają się w szkołach średnich roczniki z najniższego punktu niżu demograficznego. To dzieci urodzone w 2003 i 2004 roku. Później narodzin było więcej.
Ponadto, wiele liceów funkcjonowało w zespołach z gimnazjami. W związku z tym, w sposób naturalny zwalniają się miejsca w tych szkołach i można utworzyć dodatkowe klasy licealne. Tak jest np. w warszawskim liceum im. Klemetyny Hoffmanowej. W tamtym roku było 240 miejsc dla wszystkich kandydatów do liceów. W tym roku będzie po 240 zarówno dla absolwentów szkoły podstawowej jak i gimnazjum. Ale są też szkoły, które wolą, żeby było mniej oddziałów, bo chcą przyjmować tylko najlepszych. Wtedy łatwiej jest mieć dobre miejsce w rankingach.
Są też szkoły, w których nie było gimnazjów.
Większość tych szkół to przecież szkoły, które pamiętają roczniki liczące po 800 tys. uczniów. I te dzieci się w nich mieściły. A w ostatnich latach miejsce w nich nie zostało wykorzystane w sposób optymalny.
Nie zawsze tak jest. Szkoły nie są z gumy i nie da się upchnąć więcej osób niż jest miejsca. Co z tymi dziećmi, które marzą o studiach i nauce w liceum. Będą jeździć do innych miast czy mają rezygnować z marzeń?
Szkoły nie są z gumy, ale też się nie skurczyły. Po pierwsze, na studia można iść po każdej szkole, także branżowej. Podnieśliśmy bardzo poziom w tych szkołach, a egzamin zawodowy podnieśliśmy do rangi egzaminu maturalnego. Po szkole branżowej drugiego stopnia też można iść na studia. Dzieci nie stracą nic. Tworzymy spójny system edukacji, który odpowiada na wyzwania obecnej chwili, a jednocześnie patrzymy daleko do przodu. Budujemy dobrą szkołę, która da naszym dzieciom wiele możliwości.
- rozmawiała Joanna Ćwiek