Już te dwa fakty wystarczą, by umieścić Kazimierza Korda wśród najwybitniejszych postaci polskiej muzyki w XX wieku. A przecież na jego trwającą ponad pół wieku dynamiczną karierę składa się też wiele innych osiągnięć.
Niewysoki, energiczny, wręcz jakby zagoniony, czasami wpadający w złość, ale tylko wtedy, jeśli coś przeszkadzało mu w urzeczywistnieniu wymarzonej wizji muzycznej. Ta zawsze była dla niego najważniejsza. Pamiętam jedną z naszych rozmów, tę, którą poświęcił jednemu utworowi – „Missa pro pace” napisanej przez Wojciecha Kilara na stulecie Filharmonii Narodowej. Opowiadał długo, jak trudno było dojść do tego, by muzyka skomponowana w niesłychanie wolnych tempach miała dramaturgię i utrzymywała słuchaczy w napięciu. I największym sukcesem był dla Kazimierza Korda fakt, że prawykonanie tej mszy w 2002 roku zakończyło się entuzjastycznymi owacjami dla utworu i jego twórcy.
W ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił kilka miesięcy temu „Ruchowi Muzycznemu” powiedział o swojej profesji. „Dyrygent nie może osiągać swoich celów, gdy jest władczy. Jego osobowość wyznacza harmonia między intelektem a emocjonalnością, choć w grę wchodzą również inne skomplikowane cechy: talent, wykształcenie, trafność wizji, temperament. Czasy absolutnej dyrygenckiej dyktatury już minęły”. To dlatego poddał surowej ocenie scenariusz filmu „Dyrygenta”, jaki w trakcie pracy przedstawił mu Andrzej Wajda. Obaj bohaterowie – stary i młody dyrygent – mieli być przedstawieni jako despoci. „Andrzej, czy ty reżyserujesz równie ostro?” – zapytał Kord. I otrzymał odpowiedź, że oczywiście nie.
Dwaj mistrzowie
Szkołę przeszedł dobrą. W 1949 roku ukończył liceum muzyczne w Katowicach w klasie fortepianu. Dzięki stypendium pojechał do Konserwatorium Leningradzkiego, gdzie na egzaminie wstępnym oznajmił, że chce studiować dyrygenturę. Usłyszał: „A jak zamierzasz to robić, skoro jeszcze nic nie umiesz?” i skierowano go najpierw do klasy fortepianu, do jego pierwszego mistrza, Władimira Nielsena „Miał wielką wrażliwość na dźwięk i detale – wspominał potem – Dzięki niemu zrozumiałem, że praca dyrygenta to również przekazywanie tego, co bardzo ulotne”.
Mistrzem drugim był Herbert von Karajan, którego uważał za największego dyrygenta XX wieku. Już kiedy sam pracował, jeździł za nim po Europie, by obserwować prowadzone przez niego koncerty.