Aż dziwne, że to trzeba tłumaczyć. Tak samo jak uznanie, że sto lat temu Turcy dokonali ludobójstwa Ormian, nie oznacza poparcia dla dzisiejszej Armenii, bliskiego Kremlowi sojusznika, i odwracania się od Turcji, kluczowego państwa NATO.
W ostatnich tygodniach ludobójstwo to żywy temat nie tylko w stosunkach Polski i Ukrainy. Słyszymy, że Niemcy uznały, iż Turcy dokonali ludobójstwa, słyszymy o rocznicy ludobójstwa na Muzułmanach bośniackich w Srebrenicy. Słuchają tego także sędziwi Polacy, ostatni ocaleni z Wołynia. I zapewne się zastanawiają, skąd to zamieszanie wokół terminu „ludobójstwo" w odniesieniu do rzezi, która ich dotyczy. Dlaczego mają nie doczekać nazwania po imieniu zbrodni, która naznaczyła ich życie?
Właściwie kiedyś już się tego doczekali, bo prezydent Aleksander Kwaśniewski powiedział w 2003 roku na uroczystościach w Porycku (dzisiejszej Pawliwce): „Żaden cel ani żadna wartość, nawet tak szczytna jak wolność i suwerenność narodu, nie może usprawiedliwiać ludobójstwa". Ale potem polscy politycy cofnęli historię, termin zniknął, by nie razić Ukraińców, którzy w odpowiedzialnych za zbrodnię – Banderze i Szuchewyczu – ujrzeli jedynych bohaterów mogących udźwignąć antyrosyjskie podstawy ich państwowości.
Unikanie przez polskie władze prawdy doprowadziło do tego, że w autoryzowanym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" wicepremier Iwanna Kłympusz-Cyncadze mówiła, że nie wiadomo, co się na Wołyniu stało: „w jednej książce mogę przeczytać jedno, a w drugiej – drugie". To brzmi jak wypowiedzi tureckich propagandzistów zaprzeczających ludobójstwu Ormian.
Pani wicepremier odpowiada w rządzie ukraińskim za integrację z Europą, trudno więc liczyć na rychłe oparte na prawdzie porozumienie ukraińsko-polskie, wzorowane na tym między Niemcami i Polską. Ostatni ocaleni z Wołynia go zapewne nie dożyją.