Dzieje się to w kraju, gdzie czytelnictwo corocznie spada. 65 proc. dorosłych Polaków nie przeczytało w ciągu roku żadnej książki, a 16 proc. absolutnie niczego, nawet artykułu w brukowcu. Jeśli już spojrzą na druk, to 40 proc. nie rozumie, co czyta, a dalsze 30 proc. rozumie w niewielkim stopniu. Dzieje się to w kraju, gdzie 30 lat po wprowadzeniu gospodarki rynkowej nakład przeciętnej powieści jest kilkakrotnie mniejszy niż „za komuny”, honorarium pisarza zaś kilkanaście razy niższe.
Ale przecież dzisiaj nie ma cenzury, jesteśmy wolni! Mamy Instytut Książki, mamy prestiżowe nagrody, mamy fundacje. Nie mamy tylko istniejących w tamtym niesłusznym ustroju pism literackich, gdzie jakoś usiłowano dyskutować o wartościach i książkach. Dzisiaj trzymają się jeszcze ostatnie – niechętnie dotowane – miesięczniki, których prawie nikt nie czyta, a kąciki literackie w popularnej prasie są w zaniku. Wszystko to ściśnięte w kleszczach rozdzierającej dzisiejszą Polskę politycznej i kulturowej kłótni. W duopolu zwaśnionych potęg niemożliwy jest dialog o wartościach, odbywa się tylko lans: dla swoich chwała, dla obcych – gleba! Na jednym brzegu preferowane są dzieła postmodernistyczne, patchworkowe, tęczowe, ironiczne. Żadnej metafizyki, żadnych wielkich pytań. Na przeciwnym pożądany jest dęty patriotyzm wiecznego przedmurza i Chrystusa Narodów. Żadnego libertyństwa i tęczowej zarazy. Kto podporządkuje się takim granicom, może liczyć na wsparcie i stosowne nagrody. Kto wykracza dalej – na przemilczenie, a jeśli hardy – to na wdeptanie w glebę. To nie dawny PGR-owiec jest najpodlej zdeptaną ofiarą transformacji, lecz polski pisarz.
Tak w nowym, wspaniałym świecie – podobno wolnym – rozpanoszył się nowy, wspaniały cenzor. Dziw, że tak wyjałowiony zagon zrodził noblowskie pisarstwo Olgi.