Oba dokumenty, okazane Lechowi Wałęsie na rozprawie lustracyjnej, wyraźnie zbiły go z tropu. Stwierdził m.in., że „jest zaskoczony istnieniem takich akt, bo, jako prezydent, oglądał swoje akta i nie było w nich takich dokumentów”. Wyznanie to wydaje się dość istotne, bowiem wcześniej Wałęsa pytany o to, czy kiedykolwiek czytał dossier agenta „Bolka”, konsekwentnie mijał się z prawdą.
Na procesie Wałęsa zaprzeczał treści wszystkich odczytywanych dokumentów: „Typowa agenturalna próba wrobienia mnie” – podsumowywał. Uważał, że archiwalia przedłożone sądowi lustracyjnemu są bezwartościowymi „śmieciami”. Wspierająca byłego prezydenta „Gazeta Wyborcza” prowadziła niezwykle bezwzględną i brutalną nagonkę na reprezentującego rzecznika interesu publicznego sędziego Krzysztofa Kaubę i w fałszywy sposób przedstawiała przebieg procesu.
Jego przebieg można uznać z wielu względów za niekorzystny dla Wałęsy. Wiarygodność przedłożonych sądowi dokumentów nie tylko nie została podważona, lecz nawet świadkowie – autorzy prezentowanych dokumentów, oficerowie SB Aftyka i Łubiński, potwierdzili ich autentyczność. Szczególnie istotne było to w przypadku wspomnianych notatek z 1978 roku zachowanych jedynie w postaci kopii.
Przed sądem zeznawali m.in. Piotr Naimski i Antoni Macierewicz, którzy dokładnie opisali znane sobie aspekty sprawy. Sąd postanowił też przesłuchać w charakterze świadka zgłoszonego przez obronę byłego szefa UOP Gromosława Czempińskiego. Wychodząc z sali sądowej, Lech Wałęsa stwierdził, że zależy mu na zeznaniach tego świadka, bo „Naimski jest amatorem, a Czempiński profesjonalistą”. Oświadczenie to, wobec roli i działań Czempińskiego w sprawie Lecha Wałęsy w latach 1993 – 2000, nabiera dość specyficznego znaczenia. Oczywiście Czempiński zeznał, że dokumenty dotyczące Wałęsy zostały sfabrykowane.
Proces lustracyjny Wałęsy cieszył się ogromnym zainteresowaniem mediów. Szczególną rolę odgrywała tu „Gazeta Wyborcza”, która rozpoczęła agresywny atak na rzecznika interesu publicznego, procedury lustracyjne i sam sens badania przeszłości Lecha Wałęsy.
Wedle interpretacji Adama Michnika sprawa była po prostu zamachem na polską godność narodową i demokrację: „Oskarżenie Lecha Wałęsy wymierzone jest w całą tradycję „Solidarności”, w całą tradycję demokratycznej opozycji. To „Solidarność” z sierpnia 1980 roku staje dziś przed sądem lustracyjnym. Dla nędznej gry politykierskiej poniża się i upokarza Polskę w oczach całego świata. Czego chcecie dowieść, panowie lustratorzy? […] W 20. rocznicę Sierpnia ,80, który zrodził „Solidarność”, odezwali się ludzie, którzy poniżają polską godność narodową i chcą przez lustrację uniemożliwić obywatelom naszego kraju demokratyczny wybór prezydenta”.
Przed ostatnim dniem rozprawy 11 sierpnia 2000 roku do sądu lustracyjnego wpłynęły dokumenty dotyczące operacji specjalnych Biura Studiów MSW dotyczących próby skompromitowania Lecha Wałęsy współpracą z SB. Treść tych dokumentów była oczywista. Mówiły one wprost, że w całej operacji chodziło o „“przedłużenie działalności” TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum dziesięć lat”.
Do sądu wpłynęły też akta śledztwa V Ds. 177/96 prowadzonego przez prokurator Małgorzatę Nowak. Fakt ten miał znaczenie fundamentalne, bowiem dokumenty zgromadzone w śledztwie dokładnie pokazywały mechanizmy wyprowadzania akt TW „Bolka” z archiwum UOP oraz rolę, jaką w tej sprawie odegrał lustrowany. Ale po wpłynięciu wspomnianych akt proces został ucięty. Sąd odrzucił kolejne wnioski dowodowe i rozpoczęły się mowy końcowe. Zastępca rzecznika interesu publicznego sędzia Krzysztof Kauba wniósł o umorzenie postępowania ze względu na to, że procesowanie sądu de facto nie zostało zakończone; nie przesłuchano bowiem istotnych świadków i nie poczyniono istotnych ustaleń.
Obrońcy lustrowanego wnieśli o uznanie, że oświadczenie lustracyjne Lecha Wałęsy jest zgodne z prawdą. Jeden z nich nazwał dokumenty świadczące o współpracy Wałęsy z SB „makulaturą nic nieznaczącą dla tego procesu”: „W stosunku do laureata Nagrody Nobla i posiadacza ponad 100 doktoratów honoris causa znajdują się jedynie kserokopie jakichś dokumentów. Czy Lech Wałęsa przystępowałby do kampanii, gdyby wiedział, że na niego jest jakiś papier?”.
Sam Wałęsa był oburzony propozycją umorzenia postępowania: „Nie żartujmy, tylko tchórzom można umarzać procesy. Ja walczyłem, a nie bawiłem się, dlatego nie ma mowy, żeby umarzać”.
Sąd stwierdził, że oświadczenie lustracyjne Lecha Wałęsy jest zgodne z prawdą, co można interpretować jako stwierdzenie, iż wspomniany nigdy nie współpracował z SB. Punktem wyjścia dla orzeczenia był wspomniany dokument Biura Studiów SB, w którym informowano, że w działaniach specjalnych przeciwko Wałęsie chodziło o „“przedłużenie działalności” TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum dziesięć lat”. Cudzysłów oznaczał oczywiście, że „przedłużanie” to miało charakter nienaturalny, bowiem sprawa TW „Bolek” zakończyła się w 1976 roku.
Sąd jednak, posługując się zaskakującymi argumentami, uznał, że ów cudzysłów to dowód, iż Lech Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. Nadto stwierdził, że autentyczna teczka „Bolka” nigdy nie istniała, a Antoni Macierewicz w 1992 roku dysponował dokumentami sfałszowanymi przez Służbę Bezpieczeństwa. Na jakiej podstawie wysnuł takie wnioski – nie wiadomo. Z jakością powyższych „ustaleń” koresponduje twierdzenie sądu, że gdyby SB w latach 80. dysponowała oryginałem teczki „Bolka”, wytoczono by mu wtedy proces. Kłopot w tym, że przypadki skazywania kogokolwiek przez komunistyczny sąd za współpracę z SB nie są historykom znane. Płaszczyznę do tego rodzaju rozważań zbudowało dopiero orzecznictwo sądu lustracyjnego.
W ten sam sposób sąd potraktował pozostałe dokumenty zgromadzone w sprawie. Na przykład o notatce starszego szeregowego Marka Aftyki, która była dokładnym opisem kontaktów Lecha Wałęsy z SB, sąd stwierdził: „jako notatka z przeglądu akt archiwalnych TW zawiera ona w istocie jedno enigmatyczne zdanie dotyczące efektów współpracy. Nie zawiera natomiast jakiejkolwiek informacji o składanych meldunkach przez TW, pobieranym wynagrodzeniu itd.”.
Warto więc powtórnie zacytować fragment wspomnianej notatki: „TW ps. Bolek przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników. Na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw. […] Spotkania z TW „Bolek” odbywały się poza L.K. Za przekazane informacje był on wynagradzany i w sumie otrzymał 13 100 zł, wynagrodzenie pobierał chętnie”.
Pozostawmy bez podpowiedzi pytanie, jak w takim kontekście – treści cytowanego dokumentu i treści orzeczenia sądu – należy ocenić orzecznictwo lustracyjne.
Jednak kluczowy dla zrozumienia istoty orzeczenia w sprawie Lecha Wałęsy wydaje się fakt pominięcia ważnych ustaleń poczynionych w czasie śledztwa V Ds. 177/96 dotyczącego zaginionych dokumentów TW „Bolek”. Sędziowie: Paweł Rysiński, Krystyna Siergiej i Zbigniew Kapiński, podpisani pod orzeczeniem nie spytali Wałęsy na sali sądowej, gdzie podziały się dokumenty „Bolka” i jaką rolę w sprawie odegrał sam prezydent.
Zarówno w czasie procesu, jak i w orzeczeniu ów kluczowy problem pominęli całkowitym milczeniem. Natomiast na pierwszej rozprawie po wpłynięciu wspomnianych akt śledztwa Ds. 177/96 po prostu przerwali dalsze procedowanie. Jakby nie chcieli, żeby informacje na temat procederu „wyprowadzania” przez Wałęsę akt UOP dotarły do opinii publicznej.
Na podstawie orzeczenia sądu lustracyjnego Lech Wałęsa otrzymał od IPN status pokrzywdzonego, mimo wielu wątpliwości, które targały częścią pracowników tej instytucji. Było to nieuchronne, zważywszy na treść orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który nakazywał w tej kwestii bezwzględne respektowanie ustaleń sądu lustracyjnego. Oba dokumenty (i wspomniane orzeczenie, i status pokrzywdzonego) Wałęsa uważa za dokumenty ostatecznie zamykające jego sprawę.
Generalnie Lech Wałęsa nie kwestionuje wiarygodności dokumentów archiwalnych Służby Bezpieczeństwa. W książce „Moja III RP” napisał na przykład: „teczki generalnie mówią prawdę. Przecież SB nie mogła własnych dokumentów fałszować, bo jak by mieli działać?”.
Ale w swojej sprawie uważa, że nie ma takich dokumentów, które świadczyłyby o tym, że współpracował z SB: „Nigdy nie byłem „Bolkiem” […] Nie ma mnie w dziennikach rejestracyjnych i innej dokumentacji oryginalnej (…) Zostało dziesięć kartek odbitek, z których wyciągają wnioski absurdalne”. Orzeczenie sądu lustracyjnego uważa za ostateczne załatwienie sprawy: „Jeszcze raz ja, Lech Wałęsa, oświadczam, że w moim przypadku sprawa agenturalna od początku do końca była robiona na zlecenie najwyższych władz PRL i dlatego jest nieźle przygotowana. […] Sąd lustracyjny w swoim wyroku wypowiedział się jednoznacznie na temat owych podróbek”.
Pytania o TW „Bolek” przyjmuje czasem z żalem, a czasem z agresją. Pyta: „Czy ja zasłużyłem sobie na coś takiego? Ja, który obaliłem komunizm?”.
Nagabywany o rozmaite szczegóły swojej przeszłości, Wałęsa ciągle kluczy i udziela niewiarygodnych odpowiedzi. W sprawie ewentualności „wyprowadzenia” akt na swój temat z archiwum UOP całkiem słusznie odpowiada, że w normalnej sytuacji byłoby to niemożliwe: „nawet prezydentowi nie daje się z archiwum oryginałów, tylko kopie. A jeśli nawet oryginały się pokazuje, to siedzi pracownik i pilnuje, żeby ich nie zniszczyć. Ja widziałem tylko kopie swoich akt. Lustrowany przez sąd byłem w 2000 roku, a więc gdy od przeszło pięciu lat nie byłem już prezydentem. Można było ujawnić, że zginęły jakieś dokumenty. Nie zrobiono tego”.
Faktycznie w demokratycznym państwie prawa podobne działania najwyższych funkcjonariuszy państwa, służb specjalnych, prokuratury i sądu byłyby wykluczone. Pytanie tylko, czy te standardy odnoszą się do kraju, który Lech Wałęsa z nutą nostalgii nazywa: „Moja III RP”.
Autorzy są historykami z Instytutu Pamięci Narodowej