Alfred de Musset (1810-1857) przedstawiciel romantyzmu, którego utwory znacznie mniej doceniane były za jego życia, a karierę sceniczną zrobiły po jego śmierci, w Polsce doczekał się wielu realizacji. Dość przypomnieć, że „Barwy uczuć” w reżyserii Przemysława Stippy, były 30. przedstawieniem tego autora w Teatrze Telewizji. Mimo, że było ich tak wiele, to ostatnie miały miejsce wiele lat temu, w połowie lat 90. ubiegłego stulecia („Nie igra się z miłością” – 1993, „Bettina” 1995, „Nie trzeba się zarzekać” 1990). Ostatnia głośna realizacja tego autora w teatrze żywego planu miała miejsce w roku 2011, gdy „Lorenzaccia” wyreżyserował słynny Jacques Lasalle w Teatrze Narodowym w Warszawie. Od tamtego czasu de Musset ustępować musiał pola innym autorom mimo uwodzących francuskim wdziękiem przypowiastek o miłosnych perypetiach. Co warto przypomnieć – wymagają one znakomitych interpretatorów potrafiących wydobyć z nich romantyczny urok bibelotów z odrobiną prawdy życiowej w środku.
Tym razem pomysł polegał na wskrzeszeniu de Musseta w teatrze „na żywo”. Odniesiono się bezpośrednio do zrealizowanego w 1960 roku spektaklu „Barwy uczuć” w reżyserii Ireny Sobierajskiej ze scenografią Xymeny Zaniewskiej, w której wystąpili m.in. Andrzej Łapicki, Ignacy Gogolewski, Jan Kobuszewski. Konstrukt przedstawienia był wówczas oparty na dwóch dramatach de Musseta – „Kaprys” i „Drzwi muszą być albo otwarte, albo zamknięte” oraz fragmentach zbioru „Maksymy i rozważania moralne” François de La Rochefoucauld. Jednak ani scenariusz, ani zapis telewizyjny nie został zachowany.
Czytaj więcej
„Zaklęte rewiry” Henryka Worcella wciągnęły na dno realizatorów przedsięwzięcia.
W archiwach są jednak kilkakrotnie realizowane obydwa spektakle, będących punktem wyjścia dla tego przywoływanego: cztery wersje „Kaprysu” (po raz ostatni w 1982 – wyreżyserowała go Olga Lipińska), i trzykrotne „Drzwi muszą być albo otwarte, albo zamknięte” (po raz ostatni w 1989 roku Michał Kwieciński).
W tej sytuacji trzeba mieć wyraźny powód, aby po raz kolejny sięgać po te utwory, okraszając je jeszcze maksymami François de La Rochefoucauld. Nie znalazł go Przemysław Stippa, autor obecnego scenariusza i jego reżyser. Nie pomogły odniesienia do Teatru TV z jego początków, czyli tytułowe plansze pokazywane „z przymrużeniem oka” przez Mirosława Konarowskiego w roli Służącego, a raczej inspicjenta; ani zgrabnie wymyślona przestrzeń przypominająca obrotową scenę teatralną, wydzielona w studiu telewizyjnym zwiewnymi zasłonami, ani też pokazanie przed rozpoczęciem transmisji spektaklu zaplecza realizacyjnego włącznie z aktorami dokonującymi ostatnich poprawek charakteryzacyjnych. Zbudowano dwa plany czasowe (jeden z czasów de Musseta, drugi niedookreślony, ale bliski współczesności), w jakich piątka aktorów (Aleksandra Justa, Robert T. Majewski, Anna Zachciał, Marcin Korcz, Anna Szymańczyk) próbowała dowieść nieprzemijalności utworów, ich lekkości, trafności obserwacji dotyczących natury miłości. „Będzie flirt, zdrada, silne emocje, które są związane z tym pięknym uczuciem” – deklarował reżyser w jednym z wywiadów. „Atmosfera ulotności w połączeniu z pracą aktorską i realizacyjną wydobędą walory tekstu” – dopowiadała zapowiedź Teatru TV. Ani jedno, ani drugie się nie wydarzyło. Na końcu jeszcze deus ex machina pojawiła się grupa czarno odzianych, którzy usuwając rekwizyty ze sceny tańczyli wespół z aktorami spektaklu. Pokazało to jedynie, że wyobraźnia potrafi zwieść na manowce.