Mariusz Królikowski: Opcja libijska, czyli wciąż o praworządności

W kwestii praworządności zamiast podążać w kierunku standardów europejskich zbliżamy się niestety coraz bardziej do opcji upadłych państw. I brak realnych perspektyw wyjścia z tej sytuacji.

Publikacja: 22.01.2025 05:00

Mariusz Królikowski: Opcja libijska, czyli wciąż o praworządności

Foto: Adobe Stock

Wielka Arabska Dżamahirijja Ludowo-Socjalistyczna, potocznie zwana Libią, to był dziwny kraj. Po obaleniu dyktatury Muammara Kaddafiego powstały tam dwa niezależne od siebie parlamenty, które powołały do życia dwa odrębne rządy, kontrolujące mniej więcej po połowie terytorium kraju. Przynależność poszczególnych terytoriów zależna była od sprawności sił zbrojnych obu stron.

Tego typu przykłady państw o dwóch lub nawet więcej ośrodkach władzy nie należą do rzadkości. Do grona tzw. państw upadłych zalicza się na przykład Somalię. Tam uznawane międzynarodowo władze kontrolują ze zmiennym szczęściem jedynie część terytorium kraju, zaś poza tym funkcjonuje sześć – osiem niezależnych organizmów państwowych oraz trudna do policzenia liczba terytoriów klanowych. Nie inaczej było w Afganistanie po zakończeniu inwazji sowieckiej.

Czytaj więcej

Mariusz Królikowski: Hiperinflacja konstytucyjna

W historii Polski okresy dwuwładzy też się zdarzały, zwłaszcza przy okazji podwójnych elekcji królewskich. Bywało, że mieliśmy jednocześnie po dwóch królów, którzy urzędowali w opanowanych przez siebie częściach kraju, a spór w tym zakresie rozwiązywały interweniujące wojska obcych mocarstw. Głównie rosyjskie.

Dualizm sądowniczy

Wydawać by się mogło, że obecnie kwestia dwuwładzy nas nie dotyczy, że owszem, bywało tak w odległej historii, bywa w odległych geograficznie i kulturowo regionach globu. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że dualizm może się owocnie rozwijać w środku Europy w XXI wieku. I to w sferze władzy sądowniczej, a to jest ewenementem na skalę światową.

Jak wiadomo, zaczęło się w 2015 r. od wyboru pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego „na zapas” przez ustępujący Sejm. Potem nowy Sejm wybrał kolejnych pięciu, unieważniając wcześniejsze wybory. Łączna liczba wybranych sędziów sięgnęła 20 osób (zamiast konstytucyjnych piętnastu), o różnym statusie. W rezultacie zaczęła się trwająca już dziewięć lat „wojna trybunalska”.

Największe kontrowersje budziła obecność w TK tzw. dublerów, czyli sędziów wybranych na stanowiska obsadzone uprzednio prawidłowo w 2015 r. Kwestia prawidłowości tego wyboru i skutków orzeczeń wydawanych z udziałem „dublerów” była i jest przedmiotem wielu wątpliwości i krytycznych orzeczeń. W dodatku po licznych i niezbyt przemyślanych nowelizacjach ustaw trybunalskich sami sędziowie TK nie byli zgodni, czy kadencja prezes Julii Przyłębskiej skończyła się w 2022 r. czy dopiero w grudniu 2024 r. Zabrakło przepisów przejściowych i przez sześć lat nikt nie wpadł na pomysł, by tę kwestię doprecyzować. W rezultacie tego, a także wskutek powołania w skład TK kontrowersyjnych polityków obozu rządzącego autorytet TK sięgnął bruku.

Poważny kryzys nie ominął też Krajowej Rady Sądownictwa. Wybór jej członków przez Sejm mieścił się, co prawda, w granicach konstytucyjnych, ale fakt, że wyboru dokonała tylko partia rządząca, źle wpłynął na wykonywanie podstawowego zadania KRS, jakim jest stanie na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że Rada za punkt honoru postawiła sobie stanie na straży, ale zmian wprowadzanych przez ówczesną władzę. W rezultacie doszło do poważnej erozji autorytetu tego organu. I to nie z powodu trybu wyboru sędziów do KRS, ale ze względu na praktykę jej działania.

Nie lepiej sytuacja rozwinęła się w SN. Tam wybuchła prawdziwa wojna domowa między sędziami nominowanymi uprzednio a „nowymi”, mianowanymi na wniosek nowej KRS. W styczniu 2020 r. „starzy” sędziowie z trzech Izb SN podjęli słynną uchwałę, która w istocie wykluczała ich „nowych” kolegów z prawa orzekania. Od tej pory jakiekolwiek kompromisowe rozwiązanie w istocie przestało być możliwe, a SN pogrążył się stopniowo w chaosie wojny domowej. Składy SN bardziej zajmują się oceną procesu powołania sędziów niż merytorycznym rozpoznaniem spraw. Oczywiście wszystko dla dobra obywateli.

Na tym tle znacznie lepiej wyglądają sądy powszechne. I to pomimo oszczerczej kampanii billboardowej rządu czy działań represyjnych rzeczników dyscyplinarnych. Owszem, w kilku miejscach doszło do ostrych konfliktów między prezesami a sędziami tworzącymi ruch oporu. Ale w skali kraju – na 378 sądów powszechnych – były to przypadki sporadyczne. Na ogół jednak sędziowie nie starają się walczyć ze sobą, tylko chcą po prostu spokojnie pracować. Nieliczne, choć głośne wyjątki tej reguły nie zmieniają.

Również w sądach administracyjnych i wojskowych do wojny domowej na większą skalę nie doszło. Szczególnie ciekawym przypadkiem jest Naczelny Sąd Administracyjny, który ma pozycję ustrojową podobną do SN, a jednak ustrzegł się anarchii, która opanowała ten ostatni. Owszem, było kilka ekscesów orzeczniczych, ale na ogół sądownictwo administracyjne funkcjonuje normalnie, co potwierdza tezę, że czynnik ludzki ma znaczenie kluczowe.

Kolejne komplikacje

I w tym momencie nastąpiła zmiana władzy. Wydawać by się mogło, że gordyjski węzeł wokół sądownictwa zostanie wreszcie rozwiązany. Nic bardziej mylnego. Z biegiem czasu sytuacja coraz bardziej się komplikuje.

Przypadek zrządził, że akurat w tym samym czasie uprawomocnił się wyrok skazujący dwóch ministrów byłego rządu, wobec których jeszcze przed uprawomocnieniem prezydent zastosował prawo łaski. Rzecz jasna od razu pojawiła się wątpliwość, czy w takiej sytuacji wyrok skazujący jest wykonalny. Sąd zdecydował, że tak, i służby mundurowe z zadziwiającą szybkością dokonały głośnego zatrzymania, zresztą na terenie Pałacu Prezydenckiego, gdzie skazani liczyli chyba na średniowieczne prawo azylu. Prezydent – chcąc nie chcąc – zmuszony był do ponownego ułaskawienia, tym razem niekwestionowanego pod względem prawnym.

Na tym jednak sprawa się nie zakończyła. Marszałek Sejmu wygasił obu posłom mandaty, powołując się na prawomocne skazanie. Obaj zainteresowani wnieśli od tego odwołania. Zgodnie z ustawą powinny one zostać rozpoznane przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej SN. Marszałek Hołownia uznał jednak, że skoro Izba ta jest obsadzona przez tzw. nowych sędziów, to przekaże odwołania do Izby Pracy, zdominowanej przez sędziów „starych”. W dodatku uczynił to w warunkach konspiracyjnych, wysyłając zaufanego pracownika Kancelarii Sejmu wprost do prezesa Izby Pracy. Sami zainteresowani nie zasypiali gruszek w popiele i też złożyli odwołania bezpośrednio do IKN SN. W rezultacie w dwóch różnych izbach SN znalazły się te same sprawy. W normalnych warunkach taki spór kompetencyjny byłby łatwy do rozstrzygnięcia. Ale nie w warunkach wojny domowej w SN.

Szybsza była IKN, która rozpoznała odwołania złożone bezpośrednio przez zainteresowanych, a także odwołanie przekazane jej według właściwości przez „nowego” sędziego z Izby Pracy. Oczywiście na korzyść skarżących. Izba Pracy po paru dniach rozpoznała ostatnie z pozostałych w jej dyspozycji odwołań. Oczywiście na niekorzyść skarżącego. W rezultacie w obrocie prawnym znalazły się dwa sprzeczne orzeczenia co do jednego ze skarżących. Drugi uzyskał co prawda korzystne rozstrzygnięcie IKN, ale wiele mu to nie pomogło, bo marszałek konsekwentnie nie uznał żadnego z orzeczeń tej Izby i nie dopuścił obu posłów do obrad. W państwie upadłym wszystko jest przecież możliwe. Ważne, kogo słucha Straż Marszałkowska. Stan dualizmu trwał jeszcze przez kilka miesięcy, aż w końcu problem sam się rozwiązał, bo obaj zainteresowani zostali posłami do Parlamentu Europejskiego, wobec czego ponad wszelką wątpliwość przestali być posłami na Sejm RP.

Wojna też w prokuraturze

Szybko na polu walki o praworządność wybuchła kolejna mina. Tym razem minister Adam Bodnar uznał niespodziewanie, że prokurator Dariusz Barski jest od lat w stanie spoczynku, w związku z tym nigdy nie pełnił funkcji prokuratora krajowego. Było to o tyle ciekawe, że jeszcze rano tego samego dnia Dariusz Barski był w oczach ministra czynnym prokuratorem krajowym i nawet na jego wniosek powołał do PK swojego przyszłego następcę Jacka Bilewicza. Po południu to się zmieniło. Podstawą okazały się zamówione przez MS trzy opinie prawne. I oczywiście nie ma żadnej sprzeczności logicznej w tezie ministra, że wszystkie dotychczasowe czynności emeryta Barskiego pozostają w mocy.

Z tego tytułu powstała cała fala dualizmu. Pojawiły się bowiem problemy dotyczące legalności dalszych decyzji personalnych. Czy rzeczywiście skuteczne były powołania dokonywane przez emeryta Barskiego? Czy może jednak te dokonane przez jego następców Bilewicza i Korneluka, traktowanych przez część prokuratorów jako uzurpatorzy? I co z wnioskami procesowymi podpisywanymi osobiście przez prokuratora krajowego?

Te wątpliwości trafiły nawet do SN, który orzekł, że Dariusz Barski nie został skutecznie usunięty ze stanowiska. Orzeczenie to zapadło jednak w tzw. nowym składzie i rzecz jasna nie zostało uznane przez stronę rządową. Co prawda według ministra Bodnara orzeczenia zapadłe w składach z „nowymi” sędziami mają zachować skuteczność, ale okazało się, że to jedno orzeczenie akurat nie.

Ostatecznie spór rozstrzygnęła strażniczka przy wejściu do Prokuratury Krajowej, która po prostu nie wpuściła Dariusza Barskiego do budynku. Po raz kolejny okazało się, że rację ma ten, kto ma więcej zbrojnych. Dariusz Barski zbrojnych nie posiadał, więc wygrać tej batalii nie mógł, a korzystny wyrok SN może sobie co najwyżej powiesić w ramce na ścianie. Jak w staropolskich czasach.

Problem prawny pozostaje. Z punktu widzenia postępowania sądowego ma to mniejsze znaczenie, bo obowiązuje zasada jedności prokuratury i obojętnym jest, jakiego szczebla prokurator występuje w danej sprawie. Dla prokuratorów to jednak ważne, kto jest ich legalnym szefem i kto może im skutecznie wydawać polecenia. Obywatelom również kwestia ta nie powinna pozostawać obojętna. Wciąż pozostajemy tu w sferze pogłębiającego się dualizmu.

Reforma na skróty

Żeby było jeszcze ciekawiej, strona rządowa wzięła się także za przywracanie praworządności w TK. Oczywiście, nie mając możliwości uchwalenia stosownych ustaw, politycy poszli drogą na skróty i w drodze uchwały sejmowej uznali, że TK jest nienależycie obsadzony. Co prawda w porządku konstytucyjnym RP uchwały Sejmu nie są źródłem prawa, ale dla chcącego nic trudnego i tym razem de facto stały się źródłem najwyższym. Dalece ważniejszym niż normy rangi konstytucyjnej, o ustawach zwykłych już nie wspominając. Równać się z nimi mogą jedynie opinie prawne i komunikaty ministra w mediach społecznościowych. Trudno. Postęp wymaga ofiar.

Rząd uznał, że uchwała Sejmu jest wystarczającą podstawą, by przestać publikować wyroki TK, i to nie tylko te z udziałem „dublerów”, ale na wszelki wypadek wszystkie. Oczywiście taka praktyka miała także miejsce uprzednio, gdy publikacje wstrzymał rząd Beaty Szydło. Wtedy jednak dotyczyło to jedynie czterech wyroków i miało charakter czasowy. Co ciekawe, faryzeusze i uczeni w piśmie tym razem nie rozdzierają szat, nie piszą płomiennych apeli, a czasem wręcz temu oczywistemu bezprawiu przyklaskują. Na szczęście dla zwykłych obywateli TK jeszcze pod wodzą Andrzeja Rzeplińskiego wydał orzeczenie, w którym stwierdził, że wyroki TK obowiązują od chwili ich ogłoszenia na sali rozpraw, a nie od publikacji w Dzienniku Ustaw. Tym samym wszelkie działania obstrukcyjne, zarówno ze strony premier Szydło, jak i premiera Tuska, nie mają żadnego praktycznego znaczenia. Zgodnie z konstytucją RP wyroki TK są powszechnie obowiązujące i powinny być publikowane, co zresztą ostatnio przypomniała także Komisja Wenecka.

Kolejnym polem pogłębiania chaosu stały się sądy powszechne. Próby regulacji statusu tzw. nowych sędziów to na razie pieśń przyszłości. I w tym przypadku Komisja Wenecka zastopowała nieco rewolucyjny zapał reformatorów. Na razie przywracanie praworządności ogranicza się do odwoływania prezesów sądów. Można w sumie powiedzieć, że to nic nowego, skoro podobnej skali czystka nastąpiła już sześć lat temu, a rozległe uprawnienia ministra sprawiedliwości odziedziczone po poprzedniku wprost zachęcają, żeby z nich skorzystać.

Minister Bodnar uległ tej pokusie. Na ogół działał legalnie, przynajmniej w początkowej fazie operacji. Owszem, zdarzało się naciąganie przepisów w postaci np. zawieszania wszystkich członków kolegium danego sądu, by w składzie zastępczym uzyskać pożądany wynik. Raz tylko doszło do odwołania prezesa Sądu Apelacyjnego w Warszawie, mimo negatywnej opinii kolegium tego sądu. Pretekstem była niewłaściwa – zdaniem MS – forma wyrażenia opinii i brak jej uzasadnienia, chociaż przepisy żadnej szczególnej formy nie przewidują i nigdy w praktyce taka forma nie była stosowana. W rezultacie w SA w Warszawie mamy prezesa i antyprezesa, z których każdy uważa się za prawowitego. Czyli schizma, jak niegdyś w historii papiestwa.

Teoretycznie sytuacja powinna zmienić się diametralnie 16 października 2024 r., gdy TK wydał wyrok w sprawie K 2/24, uznając aktualny tryb odwołania prezesów sądów za niekonstytucyjny. Oczywiście można zapytać, dlaczego dopiero teraz, skoro tryb ten obowiązuje od 2017 r. Minister jednak rzecz jasna nie uznaje wyroków TK i dalej stosuje niekonstytucyjną procedurę. I zabawa trwa. W sumie rok „przywracania praworządności” wygląda nieciekawie.

W artykule prasowym można omówić jedynie niektóre przejawy chaosu prawnego, który zalewa Rzeczpospolitą. Brak miejsca, by zająć się tematem mediów publicznych, najpierw przejętych siłowo bez żadnego trybu, a następnie postawionych w trwający do dzisiaj stan formalnej likwidacji, którego w działalności tych mediów zupełnie nie widać. Także narastający problem wokół PKW, związany z kwestionowaniem statutu sędziów, wymaga odrębnego omówienia. Wszystko to prowadzi jednak do pogłębienia chaosu prawnego. Słusznie prof. Ryszard Piotrowski nazwał te działania ironicznie „przewracaniem praworządności”. W istocie bowiem cel uświęca środki i liczy się skuteczność działania, a nie jego legalność. W istocie, zamiast podążania w kierunku standardów europejskich zbliżamy się niestety coraz bardziej do opcji libijskiej.

I brakuje realnych perspektyw wyjścia z tej sytuacji.

Wielka Arabska Dżamahirijja Ludowo-Socjalistyczna, potocznie zwana Libią, to był dziwny kraj. Po obaleniu dyktatury Muammara Kaddafiego powstały tam dwa niezależne od siebie parlamenty, które powołały do życia dwa odrębne rządy, kontrolujące mniej więcej po połowie terytorium kraju. Przynależność poszczególnych terytoriów zależna była od sprawności sił zbrojnych obu stron.

Tego typu przykłady państw o dwóch lub nawet więcej ośrodkach władzy nie należą do rzadkości. Do grona tzw. państw upadłych zalicza się na przykład Somalię. Tam uznawane międzynarodowo władze kontrolują ze zmiennym szczęściem jedynie część terytorium kraju, zaś poza tym funkcjonuje sześć – osiem niezależnych organizmów państwowych oraz trudna do policzenia liczba terytoriów klanowych. Nie inaczej było w Afganistanie po zakończeniu inwazji sowieckiej.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Rzecz o prawie
Łukasz Guza: Ostrożnie z tym mobbingiem
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Rzecz o prawie
Jarosław Gwizdak: Sądowe podróże kształcą
Rzecz o prawie
Jacek Dubois: Szukając lidera
Rzecz o prawie
Joanna Parafianowicz: Nie mylić kancelarii z cyrkiem
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Rzecz o prawie
Paweł Rygiel, Andrzej Kadzik: Dialog receptą na kryzys
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego