W roli Odysa w najnowszym spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego miał wystąpić Zygmunt Malanowicz, miała to być pożegnalna rola aktora, który debiutował w „Nożu w wodzie”. Koronawirus pokrzyżował plany. Co się działo po jego śmierci?
Wszystko stało się nieoczekiwanie. Wyglądało, że Zygmunt ma się lepiej. Dziwnym zrządzeniem losu Stanisław Brudny został wcześniej poproszony, żeby przygotował dublurę roli Zygmunta na czas prób i wewnętrzną premierę. Dzięki temu sytuacja z perspektywy spektaklu była do opanowania, w innym przypadku trudno byłoby szukać następcy. Tymczasem Stanisław wszedł do pracy równolegle, tworzył autonomiczną rolę, z tym, co on sam ze sobą niesie…
Przypomnijmy, że w latach 70 i 80 był aktorem Józefa Szajny w warszawskim Studio, a potem Jerzego Grzegorzewskiego. Dziś ma 90 lat.
Tak. Nie zdążyłem zobaczyć wszystkich scen, jakie Zygmunt próbował, bo w różnych fazach pracowaliśmy w w osobnych grupach. To tak jak z przedstawieniami, na które się wybierałem. Nagle okazuje się, że ich nie ma. Pozostają powidoki zbudowane na tym, co widziałem, ale i na przypuszczeniach. A Zygmunt jakby nagle się zdematerializował. Przecież był z nami, uczestniczył z nami w budowaniu fikcji, a teraz realnie bardzo go nam brakuje.
Kim był w waszej teatralnej rodzinie Warlikowskiego, która powstawała latami?