Blok prezydencki stracił ponad sto miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. Swoje mandaty musieli złożyć m.in. szef klubu parlamentarnego partii Macrona, przewodniczący samej Izby, a także trzech ministrów. Ostateczny rezultat: 245 miejsc jest gorszy od najgorszych sondaży. W tym samym czasie partia Marine Le Pen zwiększyła liczbę deputowanych, których pośle do parlamentu z 7 do 89. Największe powody do radości ma jednak szeroka koalicja lewicy na czele której stoi Jean-Luc Mélenchon. Jego blok pozyskał łącznie 131 mandatów, tym samym zostając główną siłą polityczną na opozycji. Przypomnijmy, że przed wyborami Macron zapowiedział, że nie powierzy misji tworzenia rządu ani Le Pen, ani Mélenchonowi, choćby nawet otrzymali najwięcej głosów, uważa bowiem ich ugrupowania za “anty-republikańskie”. Można dodać, że są one również, mniej lub bardziej jawnie, antyunijne i prorosyjskie. Mamy zatem parlament z nadreprezentacją sił skrajnych, niczym w agonalnym okresie Trzeciej Republiki, który jest w dodatku rozdrobniony, jak za słusznie minionych czasów Czwartej. Nie traćmy też z oczu, że w kraju, który zwyczajowo szczycił się wysoką frekwencją wyborczą większość ludzi nie poszła do urn. Jeśli faktycznie jest to “zwycięstwo”, to doprawdy gorzkie.
Chybotliwa większość
Dalej, mamy kwestię większości, którą nazwano “względną”, ale lepszym określeniem byłoby: “chybotliwa”. Blok prezydencki składa się bowiem z ośmiu partii, reprezentujących sobą całe spektrum polityczne: od socjaldemokracji po konserwatywną prawicę. Większość skupionych w nim stronnictw jest zbyt słaba i zależna od Pałacu Elizejskiego, aby prowadzić własną politykę czy eskalować żądania programowe albo kadrowe.
Od tej ogólnej zasady są jednak dwa wyjątki: Ruch Demokratyczny (MoDem), któremu przewodniczy François Bayrou oraz partia Horyzonty, z byłym premierem Macrona - Édouardem Philippem na czele. MoDem to stronnictwo dość już zasiedziałe (rok założenia 2007), dziedziczące tradycje po Unii na rzecz Demokracji Francuskiej, której początki sięgają lat 70. Ma własne struktury, oblicze ideowe i wyrazistego lidera. Takie ugrupowanie niełatwo wziąć abordażem. Wydaje się jednak, że jeszcze bardziej niewygodny dla Macrona jest jego niegdysiejszy podwładny, Philippe. Przywódca centroprawicowego Horizons nie kryje, że ma ambicje prezydenckie. Mając 25 szabel (albo, we francuskim kontekście kulturowym, szpad) w Zgromadzeniu ten pretendent do schedy po obecnej głowie państwa będzie miał dużo do powiedzenia w kluczowych głosowaniach.
Czytaj więcej
Utrata większości przez partię prezydenta utrudni sprawne zarządzanie krajem. Ale paraliżu politycznego nie należy się spodziewać.
Wydaje się też, że deputowani post-gaullistowscy z Republikanów, którzy chcieliby dołączyć do większości najprędzej zasilą szeregi bliskiego im ideologicznie Horizons, co dodatkowo wzmocniłoby nieoficjalnego “delfina”. Nie jest też żadną tajemnicą, że były premier ma niezbyt skrywaną urazę do Macrona za to, że odwołał go ze stanowiska, głównie dlatego, że obawiał się jego popularności. Zapytany o swoje relacje z szefem państwa sam zainteresowany mówi, że jest “lojalny, ale wolny”. Jeśli Édouard Philippe ma zamiar być tak lojalny, jak dawniej Macron względem Hollande’a to prezydent Republiki będzie mieć kłopoty.