Być może zwiastunem takiego procesu jest nominacja byłego prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego na gubernatora obwodu odeskiego. Skądinąd w drugim rządzie Arsenija Jaceniuka też znaleźli się cudzoziemcy: ministrem zdrowia jest również polityk gruziński, a resort gospodarki przypadł litewskiemu finansiście.

W Polsce i wielu innych krajach takie decyzje dziwią, a nawet bywają przedmiotem kpin. Tymczasem stanowią one żywy dowód na istnienie po dziś dzień czegoś, co poddaje się – także nad Wisłą – w wątpliwość, a mianowicie narodu sowieckiego, czy raczej postsowieckiego. Saakaszwili urodził się i wychowywał w tym samym państwie, w którym urodzili się i wychowywali jego ukraińscy współpracownicy. Porozumiewają się oni między sobą w urzędowym języku dawnego imperium – po rosyjsku. Dlatego Gruzin Saakaszwili nie czuje się na Ukrainie, jak w obcym kraju.

Oczywiście nie należy z tej nominacji wyciągać za daleko idących wniosków na temat integracji tych dawnych republik sowieckich, które obrały drogę w kierunku zachodnim. Być może jednak wspólne doświadczenie historyczne, sięgające nie tylko czasów ZSRR, ale i panowania dynastii Romanowów, może się okazać dla nich bezcennym kapitałem politycznym, zwłaszcza w stawianiu czoła Rosji.

A sama nominacja Saakaszwilego to oczywiście symboliczny ukraiński prztyczek w nos Kremlowi. Rok temu w Moskwie przecież zakładano, że z Odessą stanie się prędzej czy później to samo, co z Krymem. A tu w roku 2015 lokalną władzę nad czarnomorskim portem obejmuje znienawidzony przez rosyjski establishment „awanturnik" z Gruzji.