Cała UE w ostatni weekend wybrała swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. Belgia w tym czasie przeprowadziła operację wymiany swoich reprezentantów politycznych na wszystkich szczeblach władzy, bo jednocześnie wybierano deputowanych do parlamentu federalnego oraz do parlamentów regionalnych. I choć jak zwykle w tym wielojęzycznym i zdecentralizowanym kraju formowanie rządu federalnego może zająć wiele miesięcy, to jedno jest pewne: na razie królestwo się nie rozpadnie. Ale z pewnością będzie kontynuowało proces stopniowej dezintegracji.
Interes Flamandzki otrzymał mniejsze poparcie od Nowego Sojuszu Flamandzkiego
– Przyznajcie, nie spodziewaliście się tego – mówił w powyborczą noc niezwykle zadowolony Bart De Wever, burmistrz Antwerpii i lider nacjonalistycznego Nowego Sojuszu Flamandzkiego (N-VA), który wygrał wybory w Belgii, zdobywając 22 proc. głosów.
N-VA to partia dobrze już osadzona na belgijskiej scenie politycznej, wygrała także poprzednie wybory. Ale nie weszła w skład rządzącej koalicji politycznej znanej pod nazwą Vivaldi od wielu barw partyjnych: socjalistów, chadeków, liberałów i Zielonych. Nie weszła, bo dla wielu ugrupowań jest toksycznym partnerem i uznaje się ją za część skrajnej prawicy ze względu na jej nacjonalistyczną (w tym wypadku proflamandzką, a nie probelgijską) oraz antyimigracyjną retorykę. Okazała się najpopularniejszym ugrupowaniem we Flandrii, wbrew oczekiwaniom. Sondaże dawały bowiem zwycięstwo ulokowanemu jeszcze bardziej na prawo Interesowi Flamandzkiemu (VB), który ostatecznie miał poparcie na poziomie 23 proc.
Sondaże dawały zwycięstwo ulokowanemu jeszcze bardziej na prawo Interesowi Flamandzkiemu (VB), który ostatecznie miał poparcie na poziomie 23 proc.
Prowadzenie tych obu partii potwierdza, że Flamandowie mają więcej niezależności od rządu centralnego, bo obie partie za tym optują. Ale kluczowa jest jednak przegrana VB, oznaczająca, że nawet ci prawicowi, nacjonalistyczni i antyimigracyjnie nastawieni wyborcy w północnej części kraju nie chcą podziału Belgii.