Różne, nie zawsze sobie przychylne grupy obchodziły rocznicę raczej osobno. Może z wyjątkiem samego 8 marca o godzinie 12, kiedy na dziedzińcu uniwersytetu stały dosyć blisko siebie dwie, nieliczne grupy – obie liczące około jednej dziesiątej tłumu, który zebrał się w tym samym miejscu pół wieku temu. Jedni starali się słuchać, co mówili ludzie składający kwiaty, drudzy starali się ich zakrzyczeć. Było to smutne, ale nie tragiczne.
Wieczorem tego dnia odbyło się w Pałacu Kazimierzowskim spotkanie tak zwanych weteranów ruchu studenckiego zorganizowane przez Niezależne Zrzeszenie Studentów i Solidarność UW. Studentów było niewielu, w sali dużo siwych i łysych głów. Chociaż w obchodach rocznicy Marca '68 dominowały „akcenty polsko-żydowskie", to w tej sali potwierdziła się moja banalna teza, że Marzec 1968 r. był również w dużej mierze wydarzeniem „polsko-polskim". I nie był wyłącznie zabawą w kotka i myszkę między PZPR i tak zwanymi komandosami.
Wstawali i wypowiadali się demonstrujący wówczas studenci z Politechniki, Akademii Medycznej, SGPiS i SGGW. Niektórzy przyłączyli się już 8 marca, inni byli delegatami swoich wydziałów do komitetu studenckiego, jeszcze inni pisali ulotki, część była wtedy robotnikami. We wszystkim była jedna cecha przewodnia, która zrobiła to spotkanie wzruszającym: ci ludzie, moi rówieśnicy, mówili chyba pierwszy raz publicznie o swoich doświadczeniach, pokazywali, jak szeroki i różnorodny był bunt społeczny w 1968 r. Pisał o tym oczywiście prof. Jerzy Eisler w „Polskim roku 1968" – książce wydanej ponad dekadę temu w niewielkim nakładzie i nigdy niewznawianej.
Byłam kilka razy zapraszana do radia i telewizji, do rozmów o Marcu. Nie lubiąc się powtarzać (choć robię to często), starałam się wymyślać nowe podejście do tematu. W jednej audycji powiedziałam, że biskupi polscy i Episkopat ponoszą część odpowiedzialności za kampanię antysemicką w 1968 r. Moi współrozmówcy najpierw zamarli, potem próbowali polemizować, ale na szczęście dali mi dokończyć moją trochę pokrętną myśl, że od początków PRL władze prowadziły bezustanną kampanię antyniemiecką; straszono nas niemieckimi rewizjonistami, a RFN, która nie uznała granicy na Odrze i Nysie, miały myśleć podobno tylko o jednym: o odebraniu nam Wrocławia i Szczecina (oczywiście przy jednoczesnej utracie ziem za Bugiem).
Wojna skończyła się niedawno, w Warszawie wciąż widać było ruiny i ślady powstania, więc nietrudno było o nastroje antyniemieckie, które miały balansować i niwelować nastroje antysowieckie. I wtedy – w 1966 r. biskupi polscy i niemieccy napisali do siebie nawzajem listy o przebaczeniu i prośbie o nie. Ten krok, trudny do przyjęcia, przekłuł jednak – mimo komunistycznej propagandy – balon antyniemieckości.