Stanisław Fijałkowski. Abstrakcje, przyjaźnie i najnowsze technologie

Stanisław Fijałkowski, jeden z najwybitniejszych współczesnych malarzy zajmujących się abstrakcją, zmarł w dniu 98. urodzin. Zawsze twórczy i młody, jak nastolatek przyswajał sobie najnowsze technologie.

Publikacja: 13.11.2020 10:00

Stanisław Fijałkowski. Abstrakcje, przyjaźnie i najnowsze technologie

Foto: reporter

Gdy kilka lat temu miałem zaszczyt być kuratorem wystawy jego malarstwa w Greenpoint Projects, zatytułowałem ją (idąc za tytułem jednej z pokazywanych prac) „Młody człowiek wyrusza w podróż". I tak zostanie za każdym razem, gdy będę oglądał jego prace – wspomina Marek Bartelik, krytyk i historyk sztuki. – Z obrazami jest jak z ludźmi, często wystarczy jedno spojrzenie, żeby wiedzieć, czy coś nas łączy, czy nie. Stanisław Fijałkowski reprezentował w sztuce to, co uważam za najwartościowsze: umiejętność nawiązania intymnego, pozasłownego kontaktu z widzem, zamiast epatowania erudycją, cynizmem czy szokowania prowokacyjnym tematem. Robił to „bez wysiłku", ale stała za tym solidna baza warsztatowa, ogromna wrażliwość i ciekawość, wręcz głód świata. W ten sposób wydawał się zawsze młody, co staje się też widoczne, kiedy przyglądam się nowemu malarstwu, które wydaje mi się zmęczone światem, życiem, samym malowaniem.

Był uczniem, a potem asystentem Władysława Strzemińskiego. Przetłumaczył na język polski książki Wasyla Kandinskiego „Punkt i linia a płaszczyzna" oraz „O duchowości w sztuce", a także „Świat bezprzedmiotowy" Kazimierza Malewicza. „Jest rzadkością, aby artysta poświęcał czas na tłumaczenie tekstów innego artysty. To przecież ofiara z części własnego życia, wyrwana z własnej twórczości – pisała prof. Maria Poprzęcka w katalogu do jego retrospektywnej wystawy w łódzkim Atlasie Sztuki w 2010 roku. – Stanisław Fijałkowski, artysta, który zaczął malować jeszcze przed połową ubiegłego stulecia i maluje do dziś, jest doskonałym wcieleniem renesansowego ideału doctus pictor – malarza uczonego. Nie tylko maluje, także pisze raptularz. Jest erudytą w starym, dobrym sensie tego słowa. Nie kumulującym wiedzę encyklopedystą, lecz poszukiwaczem mądrości".

Prace Stanisława Fijałkowskiego były pokazywane na prawie 700 wystawach krajowych i zagranicznych. Reprezentował Polskę na Biennale w Sao Paulo (1969) i na Biennale w Wenecji (1972). W roku 1977 wyróżniono go Nagrodą im. Cypriana Kamila Norwida, a w 1990 uhonorowany został Nagrodą im. Jana Cybisa. Jego prace znajdują się w najbardziej prestiżowych kolekcjach, w Tate Gallery w Londynie, MoMA w Nowym Jorku, Galerii Tretiakowskiej w Moskwie. Tylko w Muzeum Sztuki w Łodzi na stałej ekspozycji jest nieobecny od lat.

Wszystko musi być prawdziwe

Urodził się w 1922 roku Zdołbunowie, na dzisiejszej Ukrainie. Miał 17 lat, gdy wybuchła wojna, która wytrąciła go ze zwykłego rytmu kształcenia. Powtarzał potem wielokrotnie, że malarzem i grafikiem został z konieczności. Marzył o komponowaniu, co go bardziej ciekawiło, i muzyka do końca była mu niezwykle bliska. „Zdawałem maturę jako eksternista w Białymstoku i jednocześnie zdawałem do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Białymstoku – opowiadał w rozmowie z Krzysztofem Cichoniem i Andrzejem Walczakiem. – Kiedy zacząłem studiować w Białymstoku, moi rodzice przenieśli się do Gdańska. Gdy na święta Bożego Narodzenia pojechałem do nich, dowiedziałem się, że w Sopocie też jest szkoła plastyczna. No, pomyślałem, Sopot, Gdańsk to większe miasta niż Białystok, przeniosę się. Zapisałem się do szkoły sopockiej i wtedy dostałem list od gimnazjalnego kolegi, który pisał, że w Łodzi również otworzono szkołę plastyczną. Pomyślałem, że Łódź to jeszcze większe miasto, i pojechałem, gdzie na podstawie egzaminu z Białegostoku i legitymacji z Sopotu zostałem przyjęty na studia".

Potem aż do 1993 roku był związany z łódzką uczelnią – wtedy Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych, dziś ASP. Wykładał przez wiele lat podstawy kompozycji. Jego studentem był m.in. Jerzy Grzegorzewski, jeden z najwybitniejszych twórców polskiego teatru. Opowiadał o tym Maryli Zielińskiej w 2017 roku do książki „To. Biografia Jerzego Grzegorzewskiego", która zostanie wkrótce wydana: „Zaproponowałem Grzegorzewskiemu asystenturę po jego nieudanym dyplomie. Chciałem, po pierwsze, zaprotestować przeciwko niesprawiedliwości (nie docenili go), a po drugie, miałem akurat wolny etat i mogłem go zatrudnić. Bardzo by mi się podobało, gdyby był moim asystentem. Ale powiedział mi: Panie Profesorze, bardzo dziękuję, jestem zaszczycony, ale właśnie zdaję do szkoły teatralnej w Warszawie. (...) To był niesłychanie inteligentny człowiek, nietuzinkowy".

Maryla Zielińska zapytała też, dlaczego Grzegorzewski zawsze podkreślał, że wszystko zawdzięcza Fijałkowskiemu. Malarz jej odpowiedział: „Przede wszystkim wielki nacisk kładłem na to, że wszystko, co robią, musi być prawdziwe, wynikać z przekonania, a nie z jakichkolwiek kalkulacji, rynkowych czy innych. Jak zaczynasz malować, to nie istnieje dla ciebie ani rynek, ani odbiorca, ani nikt. Jest tylko – jak to mówiłem – ślepych obcowanie. To jest ta tradycja, porozumienie między ludźmi różnych epok, którzy dążyli do tego samego, do wyrażenia swego stosunku do świata".

Był gościnny. W pracowni stały nie tylko sztaluga malarska i prasa do grafik, ale także elegancki stolik i równie eleganckie krzesła. Każdy, kto przychodził do profesora z wizytą, mógł liczyć nie tylko na herbatę, ale i na koniaczek.

– Miał ustalony rytuał przyjmowania gości w pracowni: rozkładał stół na koziołkach, podawał ciasto i herbatę, a potem wszystko to znikało i na pustej, jakby specjalnie przeznaczonej do tego ścianie pokazywał mi kolejno obrazy, które wybrał na wystawę – wspomina Zuzanna Sokalska, wówczas dyrektorka warszawskiej galerii Art New Media sprzedającej obrazy Fijałkowskiego i organizującej jego wystawy między rokiem 2008 a 2010. – Kiedy ja albo kierowca odwoziliśmy go na trasie Łódź–Warszawa, zatrzymywaliśmy się zawsze – zgodnie z wolą profesora – na obiad w Ikei, czego nigdy nie mogłam zrozumieć, bo to trwało naprawdę długo i wcale nie było najprostszą możliwą opcją.

Grafiki dla przyjaciół

Za jednego ze swoich najważniejszych przyjaciół uważał Jerzego Nowosielskiego, bo łączyło ich poczucie duchowości. Poznał go na początku lat 50. ubiegłego wieku, gdy Nowosielscy zamieszkali po sąsiedzku w Łodzi na ulicy Zachodniej, a tam Fijałkowski miał pracownię. Zaprzyjaźnili się. Przez kilka lat pracowali na tej samej uczelni. W tamtym też czasie i Nowosielscy, i Fijałkowski projektowali scenografie dla teatrów lalkowych. „Był człowiekiem wierzącym, świadomym ludzkiej niedoskonałości i grzeszności jego natury. To jest wśród artystów rzadko spotykane. Nowosielski był jednocześnie grzesznym i świętym. Pamiętam go także jako człowieka dowcipnego" – opowiadał Fijałkowski Jackowi Michalakowi w 2005 roku.

Cenił Teresę Tyszkiewiczową, jego zdaniem najbardziej znaczącą indywidualność artystyczną Łodzi obok Władysława Strzemińskiego. Przyjaźnili się. Bywał w prowadzonym przez nią salonie artystycznym, w którym rozmawiało się o sztuce, polityce i słuchało awangardowej muzyki. Potem napisał: „Szczęśliwie uzupełnia ona konstruktywistyczną sztukę Strzemińskiego o niesłychanie ważny element w życiu każdego człowieka i w życiu artysty – intuicję i głębokie pokłady nieświadomości, do której nie mamy dostępu przez nasz skromny intelekt, lecz tylko przez symbole naładowane silnymi emocjami".

Zaprzyjaźnionym osobom wysyłał na święta życzenia z własną, co roku inną, grafiką. Dawniej były to tradycyjne odbitki, później drukowane z komputera. – To, że zamienił ręcznie odbijane grafiki na wydruki z komputera, było częścią jego imponującej zdolności do przyswajania sobie nowych technologii – uważa Zuzanna Sokalska. – Pod tym względem był niemal jak nastolatek, zawsze z najnowszym modelem telefonu, komputera, korzystający ze wszystkich możliwości ułatwiających życie, jakie dają te urządzenia. Terminy spotkań też zapisywał w kalendarzu w telefonie. No i w komputerze znajdowała się jego legendarna już baza danych, w której były wszystkie możliwe informacje o obrazach, które powstawały: data, tytuł, numer szafy i półki w pracowni. A kiedy obraz już pracownię opuszczał, to informacja o tym dokąd i dla kogo. Ale miał też doskonałą pamięć, mam wrażenie, że i tak znał całą zawartość tej bazy danych. – Biznesmenem był wybitnym. O swoje dzieło dbał fenomenalnie – potwierdza Jacek Michalak z nieistniejącej już łódzkiej galerii Atlas Sztuki. A Jacek Sempoliński, z którym Fijałkowski był zaprzyjaźniony, w dzienniku „A me stesso" zanotował: „Żartowałem, że zrobię sobie repliki prac, jak robi Staś Fijałkowski. Mówili mi o nim ciekawe rzeczy: że jest chytry jak lis, skąpy i robi repliki nie dla siebie, a dla tych, co kupują. Wszystko w porządku – mówię – repliki są też autorskie".

Fijałkowski i Sempoliński poznali się w Nieborowie, gdzie regularnie spotykali się na wakacjach. Fijałkowski jeździł tam od przełomu lat 70. i 80. z żoną Walerią. – Bardzo dużo zawdzięczam moim pobytom w Nieborowie i kontaktom z ludźmi, którzy tam przyjeżdżali. To była wymiana – opowiadał mi w rozmowie w 2017 roku do przygotowywanej książki o fenomenie Nieborowa. – Nie trzeba było nawet dużo słów. Ze środowiska malarskiego najbliższy był mi tam Jacek Sempoliński. Co jakiś czas się odwiedzaliśmy i coś tam sobie pokazywaliśmy. On niby malował w naturze, ale właściwie prawie abstrakcyjnie. Nie wiem, dlaczego on to robił w naturze, mógł to samo zrobić w domu. Bardzo dużo pracowałem w Nieborowie, ale ograniczałem malarstwo jedynie do warsztatu akwarelowego. Zabierałem też kamerę filmową i kręciłem. Zarejestrowałem nasze spotkanie z Barbarą Skargą, bardzo interesującą osobą, żyjącą głębokim życiem wewnętrznym. Z nią najchętniej i najwięcej rozmawiałem, ale nie za bardzo o sztuce.

Pokazał mi wtedy duży biały wazon przywieziony z nieborowskich wakacji. – Był robiony dla papieża Jana Pawła II, ale się stłukł i nie mogli mu go ofiarować – opowiadał. – Dowiedziałem się o tym i z Walerią kupiliśmy ten potłuczony wazon, który nam skleili. Bo ważna była intencja, z którą powstawał. Niby prozaiczne, a jednak nie. Bo wszędzie jest strona materialna i duchowa.

Na ścianach jego domu na Laurowej wisiały prace Henryka Stażewskiego, Teresy Tyszkiewiczowej, Aleksandry Jachtomy, Władysława Strzemińskiego, Jerzego Nowosielskiego, Stefana Gierowskiego. Przy łóżku leżała Biblia. Nie krył, że stale do niej wraca i że jest busolą, z której na co dzień korzysta. – Wiele ważnych rzeczy jest tajemnicą – mówił w czasie spotkania przed swoją wystawą w Spectra Art Space w Warszawie w 2018 roku. – Życie jest tajemnicą. Nie wiadomo, skąd przybywamy i dokąd odchodzimy.

Stwierdził też wówczas, że jednym z najważniejszych jego obrazów jest „Anioł w postaci dżdżownicy". – Czy wiemy, w jakiej postaci ukazują się nam anioły? Mogą przecież ukazać się w postaci dżdżownicy – zastanawiał się.

Najważniejsza kobieta w życiu

Od lat poruszał się o laseczce, zawsze starannie ubrany i w staromodnym berecie na głowie. Okulary nosił od młodości, ale w ostatnich latach już niewiele pomagały. Ci, którzy go dobrze znali, wspominają, że potrafił być i czarujący, i okropny, zasadniczy, autorytarny. Wszyscy pamiętają jego błysk w oku. Zgodnie przyznają, że inteligentny i celny w swych sądach, potrafił być złośliwy. – Widział większość naszych wystaw – wspomina Jacek Michalak. – Przyszedł też na jedną z ostatnich, profesora Stefana Gierowskiego. Ogląda, ogląda, w pewnym momencie wskazuje na jeden obraz i mówi: „Tu Gierowski ze mnie zerżnął".

– Jak się maluje, to maluje się dla nikogo. Nie istnieje żaden powód malowania poza tym, że jest pewien problem do rozstrzygnięcia. To wymaga samotności – mówił w 1989 roku w rozmowie z Krzysztofem Cichoniem. – Dlatego kiedy maluję, jest cisza, staram się zachować porządek, co staje się coraz trudniejsze, bo po 50 latach pracy to małe pomieszczenie jest przepełnione. Nie ma porządku, jaki mi przez wiele lat towarzyszył, wszystko było puste, cisza, spokój.

Kiedy odbierał w 2002 roku doktorat honoris causa na macierzystej uczelni, mówił: „W chwilach rzadkiej ciszy sumienie mówi nam, że popełniamy grzech na ludzkiej naturze, gdy tracimy z oczu ideały Prawdy i Piękna i przestajemy rozszerzać ich królestwo. Dlatego my, i wielu innych, zajmujemy się sztuką, która tam ma swoje źródła. Chcemy zbudować świat prawdziwy. Nie chcemy, by pochłonęła nas otchłań. W otaczających nas zwątpieniach szukamy światła i cieszymy się, gdy znajdujemy je w dobrze wykonanej pracy twórczej przywracającej życiu głęboki sens. Budowanie, a nie niszczenie, jest zajęciem szlachetnym i godnym człowieka".

Miał wiele atencji dla kobiet, ale najważniejsza była zawsze jedna – żona. Mawiał o niej: „Moja ukochana żona Waleria". – Wydawało się, że są nierozłączni – pamięta Zuzanna Sokalska. – Zadedykował jej kilka wspaniałych obrazów. Wzruszało mnie, jak zwracali się do siebie: ona mówiła do męża „Łepeczku", a on do niej „Wróbelku", nigdy inaczej.

Ostatnie lata przed śmiercią wymagała czasochłonnej opieki, ale jak wspominają ci, którzy go znali, nie chciał, żeby mu ktokolwiek pomagał. To był jego wewnętrzny porządek. Po śmierci żony obawiano się, że nie będzie w stanie bez niej żyć i pracować. Wtedy za namową swojego ucznia Wojciech Ledera, malarza i profesora łódzkiej ASP, powrócił do malowania. Pomagał mu także Mariusz Wilczyński. – To bardzo go ożywiło, był przeszczęśliwy – wspomina Leder. – Pamiętam, że kiedy zaczynał, farby były zaschnięte na kość, co znaczy, że nie używał ich od wielu lat.

Tak powstało 18 akrylowych, zaskakujących żywością barw prac na płótnie oraz grafik komputerowych artysty, które zostały pokazane w łódzkiej Galerii Olimpus w dniu 95. urodzin profesora, gdy odbyła się też urodzinowa feta – serdeczna, ale skromna. Nie było żadnych oficjeli, także dyrekcji Muzeum Sztuki w Łodzi.

– Przez ostatnie lata pracował na komputerze – wyjaśniał wtedy „Rzeczpospolitej" Wojciech Leder, jego uczeń i zarazem kurator wystawy. – Profesor coraz gorzej widzi. Trochę tak jak Beethoven, który pod koniec życia komponował, nie słysząc dźwięków, ale mając ich doskonałe wyobrażenie. Podobnie Stanisław Fijałkowski nie wszystkie kolory widzi i nie wszystkie kształty, ale ma ich wyobrażenie, pamięć. Asystuję mu, nazywam się pantografem, który ułatwia warsztatową rzeczywistość, m.in. mieszam farby. Prosi mnie, żebym dobrał jakiś kolor, na przykład błękit ceruleum złamany odrobiną sieny palonej. Mieszam więc zgodnie ze wskazaniami, pokazuję efekt. Potem na płótnie okazuje się, że wszystko idealnie pasuje. To bardzo wyjątkowy proces twórczy, w czasie którego profesor komponuje jakościami wyobrażeniowymi kształty, kolory i formę plastyczną. Te prace są bardzo intensywne, żywe i jednocześnie tak „fijałkowskie", że nie sposób pomylić ich z innym autorem – wciąż są te same kolory, kształty i gest. Profesor podkreśla, że najważniejszy jest „nerw w ręce".

W tym roku, podobnie jak w ubiegłych latach, Wojciech Leder wybierał się z grupą przyjaciół i studentów pod okno profesora na Laurowej, by w dniu jego urodzin odśpiewać „Sto lat"...

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta