Upadek arabskich rewolucji

Śmierć Muammara Kaddafiego to ostatni akt tak zwanej arabskiej wiosny. I nie zmienią tego wybory w Tunezji ani w Egipcie. Pełnię władzy odzyskują stare reżimy, a po rewolucji pozostało już tylko wspomnienie

Publikacja: 22.10.2011 01:01

Upadek arabskich rewolucji

Foto: AP

Krwawa niedziela w Kairze była jak test. 9 października do egipskiej stolicy przyjechała grupa kilkuset Koptów. Chcieli zademonstrować przeciwko bezczynności wojskowych władców Egiptu, bo ci nie kiwnęli palcem, gdy kilka dni wcześniej grupa radykalnych islamistów podpaliła koptyjski kościół w Asuanie. Do demonstrujących w centrum Kairu dołączyło wielu muzułmanów i razem ruszyli pod gmach państwowej telewizji.



Drogę zastąpił im oddział żandarmerii wojskowej, wspierany przez miejscowych oprychów. Kilkanaście minut wcześniej spiker pierwszego programu telewizji państwowej zaalarmował kairczyków, że w centrum miasta chrześcijanie atakują muzułmanów. Na odzew nie trzeba było długo czekać.



Zginęło w sumie 27 Koptów, 174 zostało rannych. Grupki „myśliwych" polowały na chrześcijan do późnego wieczoru, między innymi próbując się dostać do zabarykadowanego szpitala koptyjskiego. To był najkrwawszy dzień w Egipcie od lutego, gdy pod presją tłumów na placu Tahrir ustąpił prezydent Hosni Mubarak. Szef Najwyższej Rady Sił Zbrojnych marszałek Mohamed Hussein Tantawi, który od tamtego dnia jednoosobowo rządzi Egiptem, zrzucił całą winę za ostatnie zamieszki na chrześcijan i ostrzegł „obcych" przed próbami destabilizacji kraju.



Kluczowe jest tu słowo „obcy". Gdy na przełomie stycznia i lutego tysiące Egipcjan koczowało na placu Tahrir, nie było tam obcych, tylko sami swoi. W piątki chrześcijanie dbali o bezpieczeństwo modlących się na palcu muzułmanów. W niedziele role się odwracały.



To już jednak przeszłość. Wojskowe władze oblały test. „Jedynym sposobem dla dyktatorów, aby pozostać przy władzy, mimo biedy, rozpaczy i beznadziei swoich obywateli, to zaszczepić im nienawiść do »obcego«" – napisał pod koniec września Josef Joffe, naczelny niemieckiego tygodnika „Die Zeit". „Zachód zakochał się w egipskiej rewolucji za to, czego w niej nie było: przemocy, nienawiści. Ale rewolucja ta właśnie straciła swoje dziewictwo" – pisał.

Islamiści nauczyli się cierpliwości i dlatego teraz są w stanie taktycznie się samoograniczać, aby tylko w końcu zdobyć władzę



Koran i karabin

Poprzedniej zimy świat z napięciem obserwował nadchodzącą arabską wiosnę. 17 grudnia podpalił się zrozpaczony Tunezyjczyk Mohamed Bouazizi. W chwilę później cały kraj ogarnęły protesty. Prezydent Zin el Abidin Ben Ali uciekł z kraju. Następnie fala buntu dotarła do Egiptu. Ponad 70 tysięcy ludzi przez 18 dni okupowało plac Tahrir w centrum Kairu. W końcu 11 lutego prezydent Mubarak oddał władzę. Tego dnia triumfowała arabska rewolucja. Następnego rozpoczęła się kontrrewolucja.



Bunty, które wiosną ogarnęły Tunezję i Egipt, przemówiły do wyobraźni Zachodu, bo były pacyfistyczne, nie miały charakteru sekciarskiego, a ich głównym celem miało być zaprowadzenie demokracji. Miały stanowić nową jakość w regionie – obalić zmurszałe, autokratyczne reżimy i dać zdesperowanym ludziom nadzieję.

Fala jednak szybko zawróciła. Władze Bahrajnu, świadome losu Ben Alego i Mubaraka, jeszcze w marcu krwawo stłumiły nieśmiałe próby demonstracji na placu Perłowym w Manamie. Prezydent Syrii Baszar Al Assad od początku nie miał zamiaru rozmawiać z niezadowolonymi i w swoim zastępstwie wysłał czołgi, które do dziś uganiają się za syryjskimi buntownikami. Przywódcy Libii i Jemenu, Muammar Kaddafi i Ali Abdullah Saleh, nawet nie stwarzali pozorów chęci porozumienia i od razu otworzyli ogień.

Dziś kontrrewolucja triumfuje również w Tunezji i Egipcie. – Jedno jest pewne. W obu tych krajach ostatecznymi zwycięzcami rewolucji na pewno nie będą ci, którzy je wywołali – tłumaczy mi Rami Khouri, komentator libańskiego dziennika „Daily Star". – Poglądy i wizje przyszłości, prezentowane przez ludzi, którzy tej wiosny się zbuntowali, czyli liberalizm polityczny, laickość państwa, tolerancja i demokracja, w znikomym stopniu odzwierciedlają nie tylko interesy omnipotentnej miejscowej biurokracji, ale też oczekiwania i poglądy miejscowych społeczeństw, które w większości niemo przyglądały się z boku buntownikom. Zakładanie, że wiosenne demonstracje coś w tym względzie zmieniły, jest zwykłą naiwnością. W Tunezji i Egipcie nadal będą rządzić Koran i karabin.

Pierwsze porewolucyjne wybory na Bliskim Wschodzie miały się odbyć już w lipcu w Tunezji. Ale po wielokrotnym przekładaniu ich terminu Tunezyjczycy pójdą głosować dopiero jutro, 23 października. Odkładanie głosowania, choć tłumaczone komplikacjami technicznymi, miało łatwe do przewidzenia konsekwencje. Z czasem w obozie, który doprowadził do obalenia prezydenta Ben Alego, pojawiły się podziały, a z ludzi zeszło rewolucyjne powietrze.

W rezultacie, mimo że Tunezyjczycy to najbardziej zliberalizowane obyczajowo społeczeństwo regionu, wybory niemal na pewno wygra islamska partia an-Nahda Raszida Ghannusziego. Poparcie dla niej nie przekracza

30 procent, ale liberalna część sceny politycznej przystąpiła do wyborów w ramach kilkunastu słabych ugrupowań. Zatroszczyła się o to rządząca tymczasowo krajem armia, która aresztowała z błahych powodów liderów wiosennych demonstracji.

Według ekspertów w Tunezji dość szybko doszło do politycznego układu między islamistami i armią, bo lider islamistów Ghannuszi dobrze pamiętał nauczkę z sąsiedniej Algierii. Tam na początku lat 90. w pierwszych wolnych wyborach zwyciężył Islamski Front Ocalenia, ale do przejęcia władzy przez islamistów nie dopuściła armia. Wybuchła dziesięcioletnia wojna domowa, w której zginęło prawie 100 tysięcy ludzi.

– Tunezyjska partia islamska, pomna algierskiego przypadku, najwyraźniej dogadała się z wojskowymi – mówi Çinar Özen, politolog z Uniwersytetu Ankarskiego. – W tym układzie islamiści zapewniają społeczne poparcie, a wojskowi skuteczny aparat władzy. Obu stronom łatwo przyszło, bo miały wspólnego wroga, czyli liberalne siły, które obaliły Ben Alego. Ich zwycięstwo byłoby nie do zaakceptowania zarówno dla islamistów, jak i dla wojskowych.

Wojskowa oliwa

WEgipcie rewolucja cofa się jeszcze szybciej. Marszałek Tantawi, który niepodzielnie rządzi krajem od lutego, zawiesił konstytucję, rozwiązał parlament i na nowo wprowadził stan wyjątkowy. Na jego mocy wojskowi przeprowadzili miedzy innymi kontrolę dziewictwa Egipcjanek zatrzymanych zaraz po obaleniu Mubaraka.

Dziś wojskowi wykorzystują stan wyjątkowy do cenzurowania dopiero co powstałej wolnej prasy i prześladowania organizacji pozarządowych. Tantawi stwierdził kilka tygodni temu, że wszystkie organizacje, które otrzymują wsparcie finansowe z zagranicy (głównie z Zachodu), „nie działają w egipskim interesie i są zagrożeniem dla suwerenności kraju". Jakby zapomniał, że egipską organizacją najbardziej uzależnioną od zagranicznych pieniędzy jest egipska armia, która dostaje od rządu USA ponad miliard dolarów rocznie.

Gdy marszałek Tantawi przejmował władzę od wycofującego się Mubaraka, publicznie obiecał, że armia w ciągu sześciu miesięcy przeprowadzi wybory, a potem odda władzę cywilnemu rządowi. Pierwszy termin wyborów ustalono na początek września. Według stanu na dziś głosowanie rozpocznie się 28 listopada, ale i ta data jest coraz bardziej wątpliwa. Wojskowi zapowiedzieli już, że nie pozwolą na przyjazd międzynarodowych obserwatorów. 9 września zakazali też telewizji al Dżazira nadawania z terytorium Egiptu.

– Celem Tantawiego nie jest przygotowanie wolnych wyborów – przekonuje Rami Khouri. – On ma utrzymać wojskowe imperium, które od 60 lat rządzi Egiptem, dlatego będzie odkładał wybory, jak to tylko możliwe. Aby mieć czas na dogadanie się z wszystkimi startującymi.

Armia już raz przejęła władzę w Egipcie. W 1952 roku 34-letni pułkownik Gamal Abdel Naser wraz z grupą spiskujących oficerów obalił króla Faruka I. Tak jak dzisiejsi generałowie obiecywał przywrócenie Egipcjanom godności, wolność, modernizację państwa i szybkie oddanie władzy cywilom. Choć od tamtych wydarzeń upłynęło już prawie 60 lat, Egipcjanie wciąż nie doczekali się realizacji nawet jednej z tych obietnic. Naser założył coś w rodzaju wojskowej dynastii. Wszyscy następni prezydenci Egiptu wywodzili się z armii. Sam marszałek Tantawi przez 20 lat był ministrem obrony w rządzie byłego generała sił powietrznych Hosniego Mubaraka.

„Przez te sześć dekad w Egipcie wojskowi stali się odrębną klasą społeczną. Tamtejsze wojsko bardziej niż konstytucją czy racją stanu kieruje się własnym interesem korporacyjnym" – pisał niedawno Paul Sullivan, profesor ekonomii z Georgetown University, który przez lata mieszkał w Egipcie. Armia ma swoje banki, firmy ubezpieczeniowe, ekskluzywne hotele, fabryki, które produkują między innymi anteny satelitarne, meble kuchenne, armaturę łazienkową, a nawet oliwę z oliwek. Według Sullivana wojsko kontroluje do 15 procent egipskiego PKB.

Produkcja chaosu

Obrona tego państwa w państwie jest jednym z dwóch priorytetów Tantawiego. Drugi to utrzymanie Zachodu w przeświadczeniu, które najtrafniej ujął kilka lat temu prezydent Mubarak: „Albo ja, albo chaos". Czyli że spokój w Egipcie może zapewnić tylko armia, a demokracja to chaos.

Chaos w Egipcie można łatwo wyprodukować, co pokazał niedawny pogrom Koptów w Kairze, do którego oficjalnie zachęcała państwowa telewizja. Wojskowej dyktaturze potrzebny jest „obcy", wróg. Może być to wróg wewnętrzny, jak chrześcijanie, ale również zewnętrzny, jak Izrael. To, co odróżniało wiosenne protesty na placu Tahrir od tych sterowanych wcześniej przez władze, to zupełny brak rytuału palenia izraelskich i amerykańskich flag. Ale wystarczył jeden incydent – strzelanina na pograniczu egipsko-izraelskim z połowy sierpnia – by w Kairze znów zapłonęły gwiazdy Dawida.

Demonstranci, podburzani przez państwową telewizję tak jak w przypadku Koptów, wdarli się nawet na teren izraelskiej ambasady. A marszałek Tantawi, mimo błagalnych telefonów z samego Waszyngtonu, do ostatniej chwili zwlekał z interwencją policji. Zachód miał się przekonać, co czeka Egipt bez wojskowych u władzy.

Jeszcze rok temu takim straszydłem na potrzeby zachodniej opinii publicznej byli egipscy Bracia Muzułmanie, największy i najlepiej zorganizowany ruch islamski na Bliskim Wschodzie. To ich miał na myśli Mubarak, mówiąc o chaosie. Dziś, mimo swojej siły, wciąż pozostają w cieniu. Zapowiedzieli nawet, że nie wystawią kandydata w nadchodzących wyborach prezydenckich, a nawet, że świadomie ograniczą swoją obecność w nowym parlamencie.

– Bracia Muzułmanie również pamiętają o algierskim scenariuszu – przekonuje profesor Özen. – Wiedzą, że nie mogą wypowiedzieć armii otwartej wojny o władzę. Ale wiedzą również, że po wiosennej rewolcie armia nie będzie mogła rządzić sama i wcześniej czy później zwróci się do nich z ofertą współpracy. Wolnościowe hasła rewolucji, która obaliła Mubaraka, są przecież zagrożeniem i dla islamistów, i dla wojskowych. Dlatego z pewnością się dogadają.

Dla islamistów, nie tylko w Egipcie, wiosenne rewolucje stały się doskonałą okazją, aby sięgnąć po władzę. Ten społeczny bunt nie był ich pomysłem, ale jeśli się już przydarzył, to grzechem byłoby go nie wykorzystać. Praktycznie w każdym bliskowschodnim kraju  są najlepiej zorganizowaną grupą polityczną, a ich islamska retoryka doskonale rezonuje w społeczeństwach, w których dotychczas świecka władza spychała religijność do sfery prywatnej. Islamiści przez wszystkie te lata nauczyli się cierpliwości i dlatego teraz są w stanie taktycznie się samoograniczać, aby tylko w końcu zdobyć władzę.

Z kolei ludzie, którzy wiosną walczyli o wolność i demokrację na Bliskim Wschodzie, stali się ofiarami własnej siły. To, co ponad pół roku temu dawało im moc – elastyczność, inkluzywność i impulsywność – okazało się słabością, gdy opadły emocje. Ich liberalne hasła od początku były skazane na porażkę w tak konserwatywnych społeczeństwach, a oczekiwanie, że rewolucyjny żar z placu Tahrir przepali i wywróci do góry nogami całą strukturę społeczną i układ władzy, było czystą naiwnością.

Dwaj eksperci zajmujący się Bliskim Wschodem, Hussein Agha i Robert Malley, napisali w ostatnim numerze „The New York Review of Books", że demonstranci z placu Tahrir są już zmęczeni, tak jak zmęczyło się już nimi egipskie społeczeństwo, które znów tęskni za spokojem i porządkiem. „Rewolucje w sposób nieunikniony są krótkotrwałym wydarzeniem, wybuchem energii, która niszczy po drodze wszystko, również ludzi i idee, które były ich inspiracją". Tak też jest z arabską wiosną.

Łukasz Wójcik – dziennikarz „Przekroju", absolwent Szkoły Nauk Społecznych PAN, pisze pracę doktorską o polityce zagranicznej Turcji

Krwawa niedziela w Kairze była jak test. 9 października do egipskiej stolicy przyjechała grupa kilkuset Koptów. Chcieli zademonstrować przeciwko bezczynności wojskowych władców Egiptu, bo ci nie kiwnęli palcem, gdy kilka dni wcześniej grupa radykalnych islamistów podpaliła koptyjski kościół w Asuanie. Do demonstrujących w centrum Kairu dołączyło wielu muzułmanów i razem ruszyli pod gmach państwowej telewizji.

Drogę zastąpił im oddział żandarmerii wojskowej, wspierany przez miejscowych oprychów. Kilkanaście minut wcześniej spiker pierwszego programu telewizji państwowej zaalarmował kairczyków, że w centrum miasta chrześcijanie atakują muzułmanów. Na odzew nie trzeba było długo czekać.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy