Produkcja chaosu
Obrona tego państwa w państwie jest jednym z dwóch priorytetów Tantawiego. Drugi to utrzymanie Zachodu w przeświadczeniu, które najtrafniej ujął kilka lat temu prezydent Mubarak: „Albo ja, albo chaos". Czyli że spokój w Egipcie może zapewnić tylko armia, a demokracja to chaos.
Chaos w Egipcie można łatwo wyprodukować, co pokazał niedawny pogrom Koptów w Kairze, do którego oficjalnie zachęcała państwowa telewizja. Wojskowej dyktaturze potrzebny jest „obcy", wróg. Może być to wróg wewnętrzny, jak chrześcijanie, ale również zewnętrzny, jak Izrael. To, co odróżniało wiosenne protesty na placu Tahrir od tych sterowanych wcześniej przez władze, to zupełny brak rytuału palenia izraelskich i amerykańskich flag. Ale wystarczył jeden incydent – strzelanina na pograniczu egipsko-izraelskim z połowy sierpnia – by w Kairze znów zapłonęły gwiazdy Dawida.
Demonstranci, podburzani przez państwową telewizję tak jak w przypadku Koptów, wdarli się nawet na teren izraelskiej ambasady. A marszałek Tantawi, mimo błagalnych telefonów z samego Waszyngtonu, do ostatniej chwili zwlekał z interwencją policji. Zachód miał się przekonać, co czeka Egipt bez wojskowych u władzy.
Jeszcze rok temu takim straszydłem na potrzeby zachodniej opinii publicznej byli egipscy Bracia Muzułmanie, największy i najlepiej zorganizowany ruch islamski na Bliskim Wschodzie. To ich miał na myśli Mubarak, mówiąc o chaosie. Dziś, mimo swojej siły, wciąż pozostają w cieniu. Zapowiedzieli nawet, że nie wystawią kandydata w nadchodzących wyborach prezydenckich, a nawet, że świadomie ograniczą swoją obecność w nowym parlamencie.
– Bracia Muzułmanie również pamiętają o algierskim scenariuszu – przekonuje profesor Özen. – Wiedzą, że nie mogą wypowiedzieć armii otwartej wojny o władzę. Ale wiedzą również, że po wiosennej rewolcie armia nie będzie mogła rządzić sama i wcześniej czy później zwróci się do nich z ofertą współpracy. Wolnościowe hasła rewolucji, która obaliła Mubaraka, są przecież zagrożeniem i dla islamistów, i dla wojskowych. Dlatego z pewnością się dogadają.
Dla islamistów, nie tylko w Egipcie, wiosenne rewolucje stały się doskonałą okazją, aby sięgnąć po władzę. Ten społeczny bunt nie był ich pomysłem, ale jeśli się już przydarzył, to grzechem byłoby go nie wykorzystać. Praktycznie w każdym bliskowschodnim kraju są najlepiej zorganizowaną grupą polityczną, a ich islamska retoryka doskonale rezonuje w społeczeństwach, w których dotychczas świecka władza spychała religijność do sfery prywatnej. Islamiści przez wszystkie te lata nauczyli się cierpliwości i dlatego teraz są w stanie taktycznie się samoograniczać, aby tylko w końcu zdobyć władzę.
Z kolei ludzie, którzy wiosną walczyli o wolność i demokrację na Bliskim Wschodzie, stali się ofiarami własnej siły. To, co ponad pół roku temu dawało im moc – elastyczność, inkluzywność i impulsywność – okazało się słabością, gdy opadły emocje. Ich liberalne hasła od początku były skazane na porażkę w tak konserwatywnych społeczeństwach, a oczekiwanie, że rewolucyjny żar z placu Tahrir przepali i wywróci do góry nogami całą strukturę społeczną i układ władzy, było czystą naiwnością.
Dwaj eksperci zajmujący się Bliskim Wschodem, Hussein Agha i Robert Malley, napisali w ostatnim numerze „The New York Review of Books", że demonstranci z placu Tahrir są już zmęczeni, tak jak zmęczyło się już nimi egipskie społeczeństwo, które znów tęskni za spokojem i porządkiem. „Rewolucje w sposób nieunikniony są krótkotrwałym wydarzeniem, wybuchem energii, która niszczy po drodze wszystko, również ludzi i idee, które były ich inspiracją". Tak też jest z arabską wiosną.
Łukasz Wójcik – dziennikarz „Przekroju", absolwent Szkoły Nauk Społecznych PAN, pisze pracę doktorską o polityce zagranicznej Turcji