Wielu komentatorów pyta, czy to, co się dzieje w Hiszpanii, Niemczech, we Francji, w Polsce i tylu innych krajach, jest dowodem, że proces dechrystianizacji postępuje nieuchronnie? Czy tak szybka przemiana praw i obyczajów, tak powszechne i szybkie wypieranie Kościoła z życia publicznego to fatum? Sam papież Benedykt XVI kilka razy wspominał, że być może w niedalekiej przyszłości chrześcijanie staną się nieliczną grupką, ledwo tolerowaną w coraz bardziej obojętnym religijnie świecie. Więc jak to jest naprawdę?
W żadne powszechne i nieuchronne procesy nie wierzę. I to nie tylko dlatego, że być może obraz chrześcijaństwa byłby całkiem inny, gdyby zamiast Europy wskazać na inne kontynenty. Chodzi o coś więcej. Wielokrotnie się okazywało, że nieuchronność bywa pozorna i wynika ze słabości postrzegania, ograniczoności perspektywy. Że ci, którzy o niej wspominają, zawsze widzą w części i niedokładnie, a wnioski wyciągają na podstawie przeszłości. Stąd ich wiedza musi być ułomna.
O nieuchronności i konieczności nie ma więc sensu mówić. Zgoda. Warto wszakże wskazać na społeczne konsekwencje pewnych ludzkich, czasowych decyzji. I te można już opisać.
Sądzę zatem, że w debacie na temat przyczyn dechrystianizacji często pomija się dwie kwestie.
Pierwsza to zmiana stosunku Kościoła do państwa, druga to decyzja o zbliżeniu się do świata. Obie miały miejsce w czasie Soboru Watykańskiego. Skutkiem tej pierwszej jest twierdzenie, że Kościół nie miesza się do polityki, a jedynie broni ogólnych wartości. Unika tym samym wiązania się z poszczególnymi partiami i niezależnie od ich programu oraz ideologii, nawet jeśli ta była chrześcijańska, stara się wobec wszystkich zachować dystans.