Paweł Lisicki o korzeniach antyklerykalizmu

Widmo antyklerykalizmu krąży po Europie. W Polsce objawiło się w postaci Janusza Palikota

Publikacja: 28.10.2011 20:00

Paweł Lisicki o korzeniach antyklerykalizmu

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Wielu komentatorów pyta, czy to, co się dzieje w Hiszpanii, Niemczech, we Francji, w Polsce i tylu innych krajach, jest dowodem, że proces dechrystianizacji postępuje nieuchronnie? Czy tak szybka przemiana praw i obyczajów, tak powszechne i szybkie wypieranie Kościoła z życia publicznego to fatum? Sam papież Benedykt XVI  kilka razy wspominał, że być może w niedalekiej przyszłości chrześcijanie staną się nieliczną grupką, ledwo tolerowaną w coraz bardziej obojętnym religijnie świecie. Więc jak to jest naprawdę?

W żadne powszechne i nieuchronne procesy nie wierzę. I to nie tylko dlatego, że być może obraz chrześcijaństwa byłby całkiem inny, gdyby zamiast Europy wskazać na inne kontynenty. Chodzi o coś więcej. Wielokrotnie się okazywało, że nieuchronność bywa pozorna i wynika ze słabości postrzegania, ograniczoności perspektywy. Że ci, którzy o niej wspominają, zawsze widzą w części i niedokładnie, a wnioski wyciągają na podstawie przeszłości. Stąd ich wiedza musi być ułomna.

O nieuchronności i konieczności nie ma więc sensu mówić. Zgoda. Warto wszakże wskazać na społeczne konsekwencje pewnych ludzkich, czasowych decyzji. I te można już opisać.

Sądzę zatem, że w debacie na temat przyczyn dechrystianizacji często pomija się dwie kwestie.

Pierwsza to zmiana stosunku Kościoła do państwa, druga to decyzja o zbliżeniu się do świata. Obie miały miejsce w czasie Soboru Watykańskiego. Skutkiem tej pierwszej jest twierdzenie, że Kościół nie miesza się do polityki, a jedynie broni ogólnych wartości. Unika tym samym wiązania się z poszczególnymi partiami i niezależnie od ich programu oraz ideologii, nawet jeśli ta była chrześcijańska, stara się wobec wszystkich zachować dystans.

Wizja ta, myślę, okazała się tyleż piękna, ile utopijna. Wartość moralna w systemie demokratycznym przejawia się tylko w postaci politycznie chronionego interesu, za tym zaś musi stać konkretny podmiot. Po prostu musi istnieć siła polityczna, której opłaca się obrona chrześcijańskiego prawa. Jeśli partie polityczne nie widzą korzyści czerpanych ze wspierania kościelnych postulatów, sekularyzują się. Założenie, że wszyscy ludzie niezależnie od sympatii politycznych mają taki sam stosunek do wartości życia, eutanazji, miejsca symboli chrześcijańskich, okazało się ułudą.

I kwestia druga. Im Kościół bardziej upodabnia się do świata, im bardziej rezygnuje z tego wszystkiego, co go wyróżniało – osobnego języka, liturgii, obyczajów – tym bardziej musi podlegać tym samym prawom co wszystkie inne instytucje. Dawne przywileje muszą zniknąć. Ba, im szybciej Kościół przystosowuje się do świata, tym większy jest napór, żeby ta różnica między sacrum a profanum całkiem znikła. I tym większa popularność nowych antyklerykalnych ruchów.

Wielu komentatorów pyta, czy to, co się dzieje w Hiszpanii, Niemczech, we Francji, w Polsce i tylu innych krajach, jest dowodem, że proces dechrystianizacji postępuje nieuchronnie? Czy tak szybka przemiana praw i obyczajów, tak powszechne i szybkie wypieranie Kościoła z życia publicznego to fatum? Sam papież Benedykt XVI  kilka razy wspominał, że być może w niedalekiej przyszłości chrześcijanie staną się nieliczną grupką, ledwo tolerowaną w coraz bardziej obojętnym religijnie świecie. Więc jak to jest naprawdę?

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
Czy demokracja przetrwa do 2084 roku?
Plus Minus
„Magiczny rok 1497”: Aferzysta, malwersant, odkrywca
Plus Minus
To się zaczęło od XVII wieku
Plus Minus
Judasz był socjalistą
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Mit o szlachetnym bandycie