By dotrzeć do podlaskich Bohonik, trzeba wyjechać daleko za Białystok, minąć Sokółkę, tę od cudu, i wjechać na podlaskie bezdroża. Po prawej i lewej stronie tylko pola, co kilka kilometrów wyrastają hałdy ziemi przykryte śniegiem – kopalnie kruszywa. Nic poza tym. Może tylko znaki informujące, którędy prowadzi tatarski szlak. Bo Bohoniki ze swoim XIX-wiecznym, drewnianym meczetem to jeden z jego żelaznych punktów.
Vis à vis meczetu gospodarstwo agroturystyczne. Na szyldzie wymalowany wdzięczny półksiężyc, symbol islamu. – To wy mieliście przyjechać? – pyta Eugenia Radkiewicz, energiczna, pogodna Tatarka, właścicielka. Szybko się ubiera i prowadzi do meczetu. – Mile i serdecznie witamy, mile spotykamy. Skąd kto by nie przyjechał, czy z Poznania, czy z Krakowa, to witamy jednakowo – rozpoczyna swoją opowieść, recytując bez zająknięcia. – Muzułmanie są tu za przyczyną króla Jana III Sobieskiego. Za ich bitewność, za waleczność tych naszych przodków, a byli oni uchodźcami ze Złotej Ordy i nie szczędzili sił, zdrowia ani życia temu, komu służyli, za ich zasługi Rzeczpospolita nie miała im czym zapłacić żołdu, to nadzielono ich tu majątkami. Zezwolono im żenić się z miejscowymi pannami i musieli przyjąć po nich nazwiska. Ale islamu, swojej wiary, za nic by nie oddali.
Tylko nazwiska stracili i dlatego do dziś mamy ładne, polskie kończące się na -czki i –ski – mówi jednym tchem pani Eugenia. Ale pierwsi Tatarzy na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego pojawili się już przeszło 600 lat temu. Byli to zazwyczaj uchodźcy, którym książę Witold pozwalał na osadnictwo w okolicach Wilna, Trok, Grodna i Kowna w zamian za służbę w wojsku.
Takich meczetów jak ten w Bohonikach było przed wojną w Polsce jeszcze 19. Po 1945 roku w granicach naszego kraju zostały tylko dwa – właśnie w Bohonikach i nieodległych Kruszynianach.
– Tak to się stało z nami, Lipkami, czyli litewskimi Tatarami. Reszta meczetów znajduje się dziś między Grodnem a Wilnem, ale wszystkie działają, we wszystkich modlą się muzułmanie – mówi pani Eugenia i zaprasza. – Chodźcie, zrobię herbatę, to jeszcze porozmawiamy.
Arabowie za Tatarów
Nie ma wątpliwości, że jesteśmy w muzułmańskim domu. W kuchni na ścianie obrazek z meczetem z Istambułu, zegar ozdobiony wersetami po arabsku, kilka obrazków z napisami w tym języku. Pani Eugenia częstuje miejscowymi specjałami. – Jedz, pani – zachęca, podając kartofleniki, łudząco podobne do swojskich pierogów, tyle że z ziemniakami, jajkiem i posiekanym koperkiem. Stół szybko się zapełnia, a pani Eugenia wymienia kolejne nazwy – dżantyk, fersztyk. – Może pierekaczewnika spróbujecie? – pyta, wyciągając wypiek kształtem przypominający ślimaka. – Taka jest nasza kuchnia tatarska. Moi przodkowie mieszkają tu już od ponad 300 lat. I zawsze przypominali, skąd się wywodzimy i jaka jest nasza kultura i religia. Tak zostało do dziś. Moje wnuki, Natalia i Sebastian do gimnazjum już chodzą, ale w sobotę zawożę ich na nauki do Sokółki. Żeby religię poznali i po arabsku pisać się nauczyli – mówi gospodyni i pokazuje ich książki i zeszyty do nauki religii i arabskiego. Sama nie zna języka, w którym odbywają się muzułmańskie modlitwy. – Gdybym ja arabski znała, to by mnie tutaj nie było. W ambasadzie amerykańskiej może bym pracowała – śmieje się. – Kiedyś całkiem nieźle umiałam czytać, ale w końcu zapomniałam. Na lekcje było daleko, w domu tylko rower. Nie było jak. Teraz dbam, żeby choć wnuki umiały.