Wszystkie istotne pojęcia z zakresu współczesnej nauki o państwie to zsekularyzowane pojęcia teologiczne” – napisał około 100 lat temu Carl Schmitt. I jest to jedna z tych, nie tak znowu licznych myśli, które odkrywcze w momencie, gdy zostały sformułowane, z biegiem czasu nabierały ostrości i ciężaru. Gdyby Schmitt żył dzisiaj, z ogromną satysfakcją obserwowałby karierę pojęcia z pogranicza analizy politycznej i teorii spiskowej, jakim jest „głębokie państwo”. „Deep state” – dwa słowa, wypowiedzeniu których towarzyszy zazwyczaj porozumiewawcze spojrzenie. I nawet jeśli zastąpi je ironiczny uśmiech, to trudno oprzeć się wrażeniu, że coś jest na rzeczy.
Czytaj więcej
Są pajęczyną sensów i znaczeń, a nam przypada bynajmniej nie rola przechadzającego się spokojnie po ich powierzchni pająka; raczej muchy złapanej w sam środek sieci. Symboli się nie tłumaczy, z nimi co najwyżej można zatańczyć.
Poniżej piany kolejnych gabinetów, codziennej dawki newsów, piętrowych konstrukcji speców od marketingu, musi być przecież ktoś, kto ogarnia cały ten bajzel. Jakaś głębsza struktura, niedostrzegalny sznur ciągłości, odporny na ostrze wyborczych cykli, demokratycznych form. Nieformalne, niepoddające się żadnej kontroli, ale przynajmniej profesjonalne i poważne gremium, które pociąga za sznurki. A nawet gdyby deep state nie istniało, należałoby je wymyślić, powołać w zaciszu gabinetów. Najpewniej zrobiliby to sami politycy, którzy zyskaliby dzięki temu czas na swoje wygłupy.
A nawet gdyby deep state nie istniało, należałoby je wymyślić, powołać w zaciszu gabinetów. Najpewniej zrobiliby to sami politycy, którzy zyskaliby dzięki temu czas na swoje wygłupy.
I ze wszystkich pojęć z zakresu nauki o państwie, to o istnieniu „państwa głębokiego” wydaje się najbardziej zadłużone u teologii. Bo istnienie „głębokiego Kościoła” nie jest ani teorią, ani spiskiem, ale podstawową zasadą działania tej struktury, głoszoną wszem wobec, od samego początku jej istnienia. Od proboszcza do papieża, każdy widzialny, zewnętrzny jej przedstawiciel, jest tylko figurantem. Decydować to on sobie może tylko o didaskaliach. Jest podstawiony, wysunięty na pierwszą linię frontu przez wewnętrzną strukturę, deep church. Miarą jego sukcesu będzie odtąd zrozumienie własnej zbędności. Tego, że nie ma być charyzmatycznym liderem, sprawnym przywódcą, ale tylko i aż nie przeszkadzać. Jest oknem, przez które ma wpadać światło, nie wolno mu go zaciemniać własnym autoportretem. A jeśli będzie wystarczająco przezroczysty, może uda mu się dołączyć do grona prawdziwych decydentów. Których działanie w tej organizacji zwykło się określać „świętych obcowaniem”.