Twór nie ma jeszcze nazwy, za to ma wymiary, funkcję i świetlaną przyszłość. Ponad 42 miliony jego mieszkańców będą bezpiecznie i wygodnie dojeżdżać do fabryk szybką koleją, która w ciągu sześciu lat rozrośnie się o 3,5 tysiąca kilometrów. Wsiadając do pociągów, metra lub autobusów, będą używać tego samego kawałka plastiku, ułatwi on podróże pomiędzy częściami wielkiego organizmu. Proszę sobie wyobrazić to szczęście: poranek w pędzącym jak pocisk wagonie, a za oknem kompozycje z betonu, stali i szkła w kojących odcieniach brązu i szarości. Po pracy można będzie się zrelaksować, kupując usługi i towary, bo w tym przecież kryje się cel rozwoju gospodarczego i głęboki sens ludzkiego życia. Wybrańcy zamieszkujący niezwykły rewir będą mogli leczyć się w każdym z jego zatłoczonych szpitali, taniej dzwonić do znajomych z sąsiednich dzielnic. I z dumą podkreślać, że skala przemysłowo-urbanistycznego przedsięwzięcia, którego są częścią, przyćmiła splendor pobliskiego Hongkongu, uwierającego chińskie władze jak źle wykończony szew w uszytych pospiesznie dżinsach.
Miasto Bez Nazwy to tylko jeden z wielu superurbanizacyjnych projektów w Chinach. Na północy, między Pekinem a Tiencin, rozrasta się siatka dróg oplatających przestrzeń zamieszkaną przez 260 milionów ludzi. Chińskie miasta nie tylko magnetyzują przybyszów ze wsi, ale same do nich przychodzą. Rolnicy, którzy spędzili życie na ryżowych polach, opowiadając legendy o wielkich budynkach i wiaduktach, pewnego dnia budzą się wśród nich. Obce olbrzymy nawiedzają równiny i doliny, likwidują stary świat. Zmiana jest szybka i drastyczna. Można oszaleć.
Chińczycy są niecierpliwi, zastępują przeszłość przyszłością, rzekomo lepszą jakością życia. Martwią się tylko, skąd wziąć wodę i energię dla tylu miast. Budują sztuczne odnogi Żółtej Rzeki i coraz więcej mówią o ekologii – z wyrachowania lub z obawy, że natura okrutnie się zemści za te budownicze harce. Jest coś perwersyjnego w miastach typu instant – są jak zupki w proszku. Udają tylko, że sycą i mają smak, a są zorganizowaną pustką. Shenzhen, w ciągu 30 lat rozbudowane z rybackiej wioski do przemysłowej aglomeracji, dziś stanowi gigantyczny obóz pracy i konsumpcji. Nietrwały, ponieważ nie zaspokaja żadnych unikatowych potrzeb ludzkich. Jego mieszkańcy to przyjezdni – nie są z miastem związani, nie zapuścili korzeni. Rezydują w świecie przypominającym miasteczko z westernów – dekoracje postawione na pustkowiu. Łatwo je porzucić i przenieść się gdzieś indziej w poszukiwaniu bogactwa. Władze Shenzhen na gwałt stawiają więc galerie i muzea, żeby wytworzyć wartości kulturowe. Ruszyła pośpieszna produkcja sztuki i poczucia tożsamości. Ma zamazać wspomnienie gwałtu i szokującej zmiany.
Przykład Chin jest najbardziej drastyczny, ale nie odosobniony. XXI wiek to stulecie aglomeracji – urbanistycznego kultu, który ma dziś przewagę nad religią i ideologią, bo jednoczy wyznawców wszystkich kultur i kontynentów. Wielkomiejska magia sprawia, że powiększają się obszary anonimowości. Miasto jest skoncentrowaną ofertą wszystkiego. Daje więcej, niż człowiek może wziąć. Pozostaje obietnicą wielu szans, a komfort życia w nim polega na prawie do ich ignorowania. Mieszkańcy metropolii krążą co dzień tymi samymi ulicami, między kilkoma znanymi adresami, trzymają się wąskich grup znajomych i krewnych. Pilnują wybranych obszarów, którym nadali uczuciowe znaczenie – nasycili jest wspomnieniami i przywiązali się. A ponieważ mają wszystko, o czym marzyli, od czasu do czasu nachodzi ich ochota, żeby wyjechać. Gdzieś, gdzie żyje się inaczej, po staremu. Wsiadają w samochód i przez kilka godzin tkwią w korkach, próbując się wydostać z labiryntu. Krótkie ucieczki nad jezioro i do lasu, żeby nie postradać zmysłów. Kłopot w tym, że coraz więcej dróg prowadzi do miasta.