Korekta Benedykta

Kardynał Joseph Ratzinger obserwował, jak Kościół w czasach dalekich peregrynacji Jana Pawła II powoli się degeneruje, jak europejscy katolicy odchodzą od zasad wiary. Jako papież spróbował odbudować kościelną wspólnotę. Bez powodzenia.

Publikacja: 16.02.2013 00:01

Aby ocenić pontyfikat Benedykta, trzeba najpierw przyjrzeć się Kościołowi, jaki zostawił po niemal 30 latach na tronie Piotrowym Jan Paweł II. Takie obiektywne spojrzenie z polskiej perspektywy jest, delikatnie mówiąc, utrudnione, bo „nasz papież" w oczach swoich krajowych wielbicieli świecił blaskiem tak jasnym, że oślepiał ich, nie pozwalając dostrzegać swoich błędów. Kult, jakim otoczono nad Wisłą „naszego papieża", spowodował, że nawet jego krytycy starali się – i nadal starają – być oględni w ocenach. Szczególnie, gdy czynią to publicznie.

Spróbujmy więc na Jana Pawła II spojrzeć oczyma Benedykta XVI. Jak obecny papież oceniał posługę swojego poprzednika? We wszystkich jego oficjalnych wystąpieniach widać podziw i szacunek dla Jana Pawła II – trudno zresztą oczekiwać czegoś innego, skoro dokonuje się czyjejś beatyfikacji i rozpoczyna proces kanonizacyjny.

Jeśli jednak przyjrzeć się najważniejszym sprawom, jakimi zajął się Joseph Ratzinger jako głowa Kościoła, to widać bardzo silną korektę w stosunku do tego, co czynił jego poprzednik. Benedykt – wbrew pozorom, na które dawali się nabrać powierzchowni obserwatorzy – nie świecił światłem odbitym, bo nie był kontynuatorem linii Jana Pawła. Wręcz przeciwnie – niemiecki papież zajął się wszystkim tym, co jego polski poprzednik zaniedbał lub zlekceważył.

I nie chodzi tylko o różnicę temperamentów czy charakteru między oboma wielkimi papieżami, ale o kwestie dotyczące wizji Kościoła. Jan Paweł II zacierał jego granice, balansował na jego obrzeżach, czasem wręcz je przekraczał, starając się odgrywać rolę moralnego przywódcy świata. Benedykt XVI – wręcz przeciwnie. Grubą linią rysował granice Kościoła i oddzielał to, co mieści się w ramach chrześcijaństwa, od tego, co ewidentnie w tej religii się zmieścić nie może. Chciał być przewodnikiem katolików w ich trudnym sporze z laicyzującym się światem.

Pozorna kontynuacja

Jeśli szukać wyrazistej różnicy między oboma papieżami, to najłatwiej pokazać ją na przykładzie stosunku do innych religii i wyznań. Jan Paweł II to bezkrytyczny optymizm w podejściu do ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego, Benedykt XVI to krytyczny pesymizm. Co nie oznacza, że stanowiska te były zupełnie przeciwstawne.

Przypomnijmy zorganizowane przez polskiego papieża międzyreligijne spotkanie w Asyżu w 1986 roku, którego krytykiem był ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kardynał Joseph Ratzinger. Wskazywał on wtedy na niebezpieczeństwo przekazu zacierającego różnice między religiami i przesłaniającego prawdę o Jezusie Chrystusie jako jedynym Zbawicielu człowieka i świata. Odmówił więc wzięcia udziału w spotkaniu.

Krytyków zresztą było więcej. Już wiele lat później jeden z uczestników tego mityngu, znany włoski intelektualista katolicki, historyk chrześcijaństwa Roberto de Mattei wspominał: „w kościele św. Piotra w obliczu Najświętszego Sakramentu, na ołtarzu, w którym przechowywane są relikwie męczennika Wiktoryna, intronizowano posążek Buddy, a przed nim wywieszono chorągiew z napisem »oddaję się prawu Buddy«. Jako katolik odczułem, i nadal odczuwam, odruch wstrętu wobec tego wydarzenia, o którym warto wspominać tylko po to, by się od niego dystansować".

Gdy Benedykt XVI został papieżem, w dziedzinie dialogu z innymi wyznaniami pozornie nic się nie zmieniło. Papież spotykał się i z żydami, i z muzułmanami, i z protestantami. Nawet – wzorem swojego poprzednika – zwołał spotkanie międzyreligijne w Asyżu w 2011 roku. Jednak była to kontynuacja pozorna. Do beztroskiego mieszania symboli różnych religii tym razem w mieście św. Franciszka nie doszło, a różnicę można było dostrzec, uważnie wsłuchując się w słowa papieża, który ciepło, ale z dystansem, odnosił się do przedstawicieli innych wyznań, akcentując możliwość współpracy w dziedzinie etyki i moralności, ale już nie wiary i duchowości.

Wspólnoty, nie kościoły

Stosunek odchodzącego papieża do innych wyznań był bowiem zupełnie inny niż jego poprzednika – Benedykt zawsze wyraźnie wskazywał różnice między religiami i granice, których nie wolno przekraczać. Podczas nieszporów ekumenicznych w Ratyzbonie w 2006 roku podkreślał na przykład, że podczas spotkań międzyreligijnych (a więc z wyznaniami niechrześcijańskimi) należy unikać pokusy, „aby osłabić lub zupełnie ukryć kluczowe wyznanie w Jezusa Chrystusa". – Zaświadczajmy o naszej wierze tak, aby objawiła się ona jako siła miłości, aby świat uwierzył – mówił papież i jego słowa odczytywano nie bez racji jako wezwanie do nawracania wyznawców innych religii. O nawracaniu pogan Benedykt mówił zresztą wiele razy, także podczas wizyty w Angoli, gdy wezwał do przekazywania przesłania Chrystusa ludziom wierzącym w czary, którzy żyją w strachu przed duchami i złymi siłami.

Jana Pawła II pamiętamy ubranego w meksykańskie sombrero czy indiański pióropusz. A także w strój rytualny Masajów czy w czapkę papuaskiego czarownika. Podobnych zdjęć Benedykta nie ma. Czy to – znowu – tylko odmienność charakterów? Można domniemywać, że coś znacznie więcej, że to głęboka różnica teologiczna. Odchodzący dziś papież chwalił wielokrotnie duchowość katolików spoza Europy, szczególnie afrykańskich. Ale równocześnie był zawsze przeciwnikiem daleko posuniętej inkulturacji – a więc nadmiernego wykorzystywania elementów lokalnej kultury i wierzeń w duszpasterskiej działalności Kościoła.

Podczas podróży Jana Pawła II wielokrotnie w liturgii wykorzystywano choćby miejscowe tańce, częstokroć wywodzące się wprost z pogańskiej religijności. Benedykt XVI uznał takie pomysły za nadużycie i ukrócił je. Przypomnijmy wypowiedź arcybiskupa Piero Mariniego, jednego z głównych watykańskich modernistów, mistrza ceremonii papieskiej, który w 2006 roku w wywiadzie dla włoskiego magazynu „Affari Italiani" z sentymentem przywoływał pontyfikat Jana Pawła II jako czasy, gdy miał wiele swobody dla realizacji swoich pomysłów liturgicznych. W epoce Benedykta XVI arcybiskup Marini musiał ograniczyć swoją radosną twórczość, bo następca polskiego papieża był znawcą liturgii. Zwykle przeglądał plan przygotowywanych przez mistrza ceremonii uroczystości i nanosił korekty dostosowujące przebieg nabożeństw do klasycznych kościelnych zasad.

Za czasów Benedykta podtrzymane zostały dobre stosunki Kościoła z wyznawcami judaizmu. Ale ton dialogu wyraźnie się zmienił. O ile Jan Paweł II używał czasem – mówiąc o żydach – określenia „starsi bracia w wierze", to Benedykt XVI nigdy sobie na sformułowania tak nieostrożne teologicznie nie pozwolił. Odwiedził Izrael i wielokrotnie – w różnych krajach – spotykał się z przedstawicielami społeczności żydowskiej. Oddając narodowi żydowskiemu szacunek, podobnie jak jego poprzednik, umieścił karteczkę z modlitwą w szczelinie Ściany Płaczu w Jerozolimie. Ale to za jego pontyfikatu padły – w 2009 roku – słowa Giovanniego Marii Viana, redaktora naczelnego „L'Osservatore Romano" (pisma uznawanego za organ Stolicy Apostolskiej) o tym, że nazywanie Żydów naszymi „starszymi braćmi" jest już nieaktualne. Teologicznie tę deklarację należy odczytywać w następujący sposób: jedyną prawdziwą kontynuacją biblijnego Izraela jest Kościół katolicki będący nowym Izraelem, a współczesny judaizm rabiniczny jest już daleki od wiary Starego Testamentu.

Po co lefebryści

Różnica między papieżami pozornie dotyczy tylko słów – w rzeczywistości jednak jest decydująca, gdy idzie o korzenie Kościoła i jego stosunek do judaizmu. Podobna zresztą zmiana zaszła w dialogu ekumenicznym – czyli w kontaktach z innymi wyznaniami chrześcijańskimi. Benedykt XVI nie nazywał już wyznań protestanckich Kościołami, ale – jak można było się przekonać podczas jego pierwszej wizyty zagranicznej, w trakcie Światowych Dni Młodzieży w Kolonii w sierpniu 2005 roku – powrócił do tradycyjnego określenia i mówił o „wspólnotach eklezjalnych". Miało to podkreślać, że Kościół Chrystusowy, niosący pełnię wiary i prawdy, jest tylko jeden (to zastrzeżenie nie dotyczyło oczywiście Cerkwi prawosławnych, które – jak pisał Benedykt w adhortacji apostolskiej „Sacramentum Caritatis" opublikowanej w marcu 2007 roku – „zachowały autentyczną i pełną naturę tajemnicy Eucharystii").

Papież podkreślał zawsze bardzo mocno – we wspomnianej powyżej adhortacji, ale też na przykład podczas wizyty u rzymskich luteranów w marcu 2010 roku – że katolików i protestantów nie może łączyć „wspólnota stołu Pańskiego" – co, mówiąc wprost, oznacza, że Kościół katolicki nie uznaje protestanckiej eucharystii za ważną. Po takich spotkaniach komentatorzy zawsze podkreślali, że odbywały się w doskonałej i przyjaznej atmosferze, ale też dodawali – z żalem wspominając Jana Pawła II – że nie padły żadne deklaracje ani wielkie gesty.

Trudno się zresztą dziwić, iż takie deklaracje nie padały – w wydanym w roku 2010 wywiadzie rzece pt. „Światłość świata" papież zwracał uwagę, że rozmowy z protestantami są coraz trudniejsze, odkąd ich wspólnoty zdecydowały się na błogosławienie związków homoseksualnych oraz wyświęcanie kobiet na księży.

Benedykt XVI wypracował zresztą swoją własną metodę ekumeniczną. Najlepiej chyba ilustruje ją konstytucja apostolska „Anglicanorum coetibus" pozwalająca anglikanom przechodzącym do Kościoła katolickiego zachować ich własną tradycję liturgiczną oraz wyrażająca zgodę na wyświęcanie żonatych duchownych anglikańskich na księży katolickich. Była to odpowiedź na oczekiwania milionów anglikanów zniechęconych wyświęcaniem przez ich wspólnotę kobiet oraz gejów na księży. Konstytucja wywołała oczywiście oburzenie wśród hierarchów anglikańskich, a arcybiskup Canterbury Rowan Willliams nazwał ją „teologicznym dziwactwem". Jednak Benedyktowi XVI wydała się pomysłem na tyle atrakcyjnym, że planował przygotowanie podobnego dokumentu dla innych odłamów protestantyzmu.

Działania ekumeniczne Benedykta XVI (może z wyjątkiem tych stosowanych wobec anglikanów) spotykały się z ciepłym przyjęciem, choć czasem narzekano, że są niewystarczające. Zupełnie inaczej zareagowano, gdy papież usiłował unormować stosunki z Bractwem św. Piusa X, czyli z lefebrystami. Ta tradycjonalistyczna wspólnota odprawiająca msze według łacińskiego rytu rzymskiego (z 1962 roku) została przez Jana Pawła II ekskomunikowana w 1988 roku, gdy jej przywódca arcybiskup Marcel Lefebvre wyświęcił – bez zgody Watykanu – czterech biskupów.

Benedykt rozpoczął dialog z lefebrystami, spełnił ich pierwszy postulat (zgodził się na przywrócenie mszy łacińskiej jako dozwolonej w całym Kościele), uznał udział w mszach odprawianych przez duchownych Bractwa za dopuszczalny i zniósł ekskomunikę biskupów, co wywołało potężne oburzenie środowisk modernistycznych. Zaraz wyciągnięto – udzieloną wiele lat wcześniej – skandaliczną wypowiedź jednego z lefebrystycznych hierarchów na temat Holokaustu.

To był sygnał do ataku. Natychmiast potem jeden z niemieckich biskupów posunął się do nazwania decyzji papieża „partactwem", a teolodzy katoliccy z uniwersytetów we Fryburgu i Tybindze wydali oświadczenie ostro ją krytykujące. Benedykta zmuszono do tłumaczenia się z jego decyzji, a nawet do przyznania się, że popełnił pewne błędy.

Ktoś może zapytać: po co był papieżowi kłopot z lefebrystami, który musiał wywołać na całym świecie protesty? Strata pozornie jest nieproporcjonalna do zysku, jakim było ewentualne przejście pięciuset zbuntowanych księży pod jurysdykcję Stolicy Apostolskiej.

Tak jednak rozumować można tylko poza wiarą i poza Kościołem – przynajmniej poza takim Kościołem, jakiego przywódcą chciał być Benedykt. Dla papieża pojednanie z tradycjonalistyczną wspólnotą miało być elementem szerokiego i długofalowego planu, w którym chodziło o odbudowę Kościoła po okresie radosnej (ale niekoniecznie zgodnej z zasadami wiary) twórczości teologicznej i liturgicznej epoki Jana Pawła II. Polski papież był skoncentrowany na działalności duszpasterskiej oraz – nie bójmy się tego słowa – piarowskiej, skupiając uwagę opinii publicznej raczej na efektownych bon motach (słynne kremówki) niż głębokich rozważaniach religijnych czy eklezjalnych. Kosztem tych ostatnich zaniedbał Kościół rozumiany jako wspólnotę połączoną jedną wiarą. Podróżował po świecie z silnym ponadreligijnym przesłaniem moralnym (szczególnie dotyczącym ochrony życia ludzkiego), a Stolicę Apostolską i urząd nauczycielski Kościoła pozostawił na łaskę i niełaskę swoich współpracowników.

Benedykt XVI – przez wiele lat człowiek Kurii i prefekt Kongregacji Nauki Wiary – obserwował, jak Kościół w czasach dalekich peregrynacji Jana Pawła II powoli pęka, jak krajowe Kościoły europejskie (choćby bliskie mu niemiecki i austriacki) odchodzą od zasad wiary katolickiej. Gdy został papieżem, postawił sobie za zadanie odbudowę religijnej wspólnoty. Chciał przywrócić katolikom na całym świecie silną więź religijną opartą na tradycyjnej wierze i poczucie tożsamości, które od Soboru Watykańskiego II coraz bardziej się rozmywało, traciło wyrazistość.  Lefebryści, twardo trzymający się dawnych zasad i wartości, a równocześnie niesłychanie energiczni, mieli stać się zaczynem, który powstrzyma ekspansję liberalizmu w Kościele lub choćby odrobinę zrównoważy nurt modernistyczny zwalczający tradycję.

Dlatego brak porozumienia z Bractwem św. Piusa X to nie tylko drobna porażka papieża, ale klęska całej jego koncepcji zmian w Kościele. Z przykrością trzeba stwierdzić, że Benedykt XVI sukcesu nie odniósł. Na kilka lat spowolnił degenerację Kościoła, rozwiązał parę zaniedbanych za czasów jego poprzednika problemów (jak choćby wyolbrzymianą przez media, ale niewątpliwie będącą wizerunkowym kłopotem kwestię pedofilii wśród duchownych). Jednak rozpoczynając realizację swojego planu, przecenił chyba siłę papiestwa i hierarchicznej struktury Stolicy Apostolskiej, a nie docenił potęgi kościelnych modernistów i ich zewnętrznych medialnych sojuszników. Współczesny Kościół okazał się całkowicie niesterowny. Czasem ignorujący decyzje swojego zwierzchnika (jak było w sprawie zgody na celebrację przedsoborowej mszy), ale często wręcz otwarcie zbuntowany przeciw woli Ojca Świętego, który wobec tego rokoszu był bezsilny.

Musiał odejść

Abdykację papieża należy rozpatrywać w kontekście tej porażki. Pewien publicysta, od dawna zajmujący się problematyką kościelną, parę dni temu w prywatnej rozmowie wyznał mi, iż podejrzewa, że na decyzję obecnego papieża wpłynęło to, co kardynał Ratzinger obserwował pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II. Najpewniej wokół ciężko chorego, a więc tracącego kontakt z otoczeniem, polskiego papieża toczyła się brutalna walka o dostęp do kościelnej władzy. Benedykt – jak uważa mój rozmówca – postanowił już wtedy, że nie chce takiego losu, nie chce, aby w jego imieniu decyzje podejmowali ludzie, którym nie ufa. Dlatego musiał odejść.

Czy postąpił słusznie, rezygnując z wpływu na Kościół, choć nie zrealizował swojej misji? Tego się dowiemy dopiero wtedy, gdy poznamy nazwisko następnego papieża.

Aby ocenić pontyfikat Benedykta, trzeba najpierw przyjrzeć się Kościołowi, jaki zostawił po niemal 30 latach na tronie Piotrowym Jan Paweł II. Takie obiektywne spojrzenie z polskiej perspektywy jest, delikatnie mówiąc, utrudnione, bo „nasz papież" w oczach swoich krajowych wielbicieli świecił blaskiem tak jasnym, że oślepiał ich, nie pozwalając dostrzegać swoich błędów. Kult, jakim otoczono nad Wisłą „naszego papieża", spowodował, że nawet jego krytycy starali się – i nadal starają – być oględni w ocenach. Szczególnie, gdy czynią to publicznie.

Spróbujmy więc na Jana Pawła II spojrzeć oczyma Benedykta XVI. Jak obecny papież oceniał posługę swojego poprzednika? We wszystkich jego oficjalnych wystąpieniach widać podziw i szacunek dla Jana Pawła II – trudno zresztą oczekiwać czegoś innego, skoro dokonuje się czyjejś beatyfikacji i rozpoczyna proces kanonizacyjny.

Jeśli jednak przyjrzeć się najważniejszym sprawom, jakimi zajął się Joseph Ratzinger jako głowa Kościoła, to widać bardzo silną korektę w stosunku do tego, co czynił jego poprzednik. Benedykt – wbrew pozorom, na które dawali się nabrać powierzchowni obserwatorzy – nie świecił światłem odbitym, bo nie był kontynuatorem linii Jana Pawła. Wręcz przeciwnie – niemiecki papież zajął się wszystkim tym, co jego polski poprzednik zaniedbał lub zlekceważył.

I nie chodzi tylko o różnicę temperamentów czy charakteru między oboma wielkimi papieżami, ale o kwestie dotyczące wizji Kościoła. Jan Paweł II zacierał jego granice, balansował na jego obrzeżach, czasem wręcz je przekraczał, starając się odgrywać rolę moralnego przywódcy świata. Benedykt XVI – wręcz przeciwnie. Grubą linią rysował granice Kościoła i oddzielał to, co mieści się w ramach chrześcijaństwa, od tego, co ewidentnie w tej religii się zmieścić nie może. Chciał być przewodnikiem katolików w ich trudnym sporze z laicyzującym się światem.

Pozorna kontynuacja

Jeśli szukać wyrazistej różnicy między oboma papieżami, to najłatwiej pokazać ją na przykładzie stosunku do innych religii i wyznań. Jan Paweł II to bezkrytyczny optymizm w podejściu do ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego, Benedykt XVI to krytyczny pesymizm. Co nie oznacza, że stanowiska te były zupełnie przeciwstawne.

Przypomnijmy zorganizowane przez polskiego papieża międzyreligijne spotkanie w Asyżu w 1986 roku, którego krytykiem był ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kardynał Joseph Ratzinger. Wskazywał on wtedy na niebezpieczeństwo przekazu zacierającego różnice między religiami i przesłaniającego prawdę o Jezusie Chrystusie jako jedynym Zbawicielu człowieka i świata. Odmówił więc wzięcia udziału w spotkaniu.

Krytyków zresztą było więcej. Już wiele lat później jeden z uczestników tego mityngu, znany włoski intelektualista katolicki, historyk chrześcijaństwa Roberto de Mattei wspominał: „w kościele św. Piotra w obliczu Najświętszego Sakramentu, na ołtarzu, w którym przechowywane są relikwie męczennika Wiktoryna, intronizowano posążek Buddy, a przed nim wywieszono chorągiew z napisem »oddaję się prawu Buddy«. Jako katolik odczułem, i nadal odczuwam, odruch wstrętu wobec tego wydarzenia, o którym warto wspominać tylko po to, by się od niego dystansować".

Gdy Benedykt XVI został papieżem, w dziedzinie dialogu z innymi wyznaniami pozornie nic się nie zmieniło. Papież spotykał się i z żydami, i z muzułmanami, i z protestantami. Nawet – wzorem swojego poprzednika – zwołał spotkanie międzyreligijne w Asyżu w 2011 roku. Jednak była to kontynuacja pozorna. Do beztroskiego mieszania symboli różnych religii tym razem w mieście św. Franciszka nie doszło, a różnicę można było dostrzec, uważnie wsłuchując się w słowa papieża, który ciepło, ale z dystansem, odnosił się do przedstawicieli innych wyznań, akcentując możliwość współpracy w dziedzinie etyki i moralności, ale już nie wiary i duchowości.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów