Po dziś dzień rozczulają nas kresowe ramotki z Dwudziestolecia wyławiane z publikowanych coraz częściej wspomnień: o spotkanych przez grupę kajakowiczów Poleszukach, dopytujących (w połowie lat 30.!) o zdrowie cara w Petersburgu, o powszechnym deklarowaniu się jako „tutejsi", a zarazem o definiowaniu katolicyzmu i prawosławia jako, odpowiednio, „wiary polskiej" i „ruskiej".
Mniej znane, a jeszcze smaczniejsze, są opowieści o trwałości podziałów na społeczności „szlacheckie" (oczywiście wywodzące się ze szlachty zaściankowej) i „chłopskie", utrzymujących się na Podlasiu w czasach Gomułki. Miejscowi „chłopi" i „szlachta" siadali po dwóch stronach kościołów, ich dzieci organizowały się w szkole w dwie drużyny piłki nożnej, pan Antoni Kroh zaś zaświadcza o bezprecedensowej w marksistowskim państwie konieczności powołania w jednej pegeerowskiej wsi dwóch... podstawowych organizacji partyjnych: „szlacheckiej" i „chłopskiej". Nie było mowy o tym, by wywodzący się „z okolicy" i „ze wsi" towarzysze traktorzyści należeli do jednej grupy!
Opowieści ze skrwawionych ziem
Dwudziestolecie osuwa się w mityczną i sentymentalną przeszłość, PRL również – z wielu przyczyn, w tym za sprawą zapóźnienia technologicznego, izolacji za żelazną kurtyną i kontrastującego z nią otwarcia się na świat, jakiego doświadczyliśmy po 1989 – wydaje się bardziej odległy w czasie, niż wynikałoby z prostej chronologii.
Co jednak począć z faktem, że nasi współcześni, oddzieleni schengeńską wprawdzie, lecz umiarkowanie szczelną granicą, opisują rzeczywistość społeczną wokół siebie, używając kategorii najgłębiej archaicznych, wywodzących się z czasów dworu, pańszczyzny i odrobków, a niekiedy – gdy mowa o „mitach początku", o Bogu, o kwestiach życia i śmierci, lecz także o Szoah – znacznie starszych.
Że tak jest, przekonuje fundamentalna praca Anny Engelking „Kołchoźnicy" o uczonym, lecz przybliżającym zawartość podtytule „Antropologiczne studium tożsamości wsi białoruskiej przełomu XX i XXI wieku", wydana właśnie w prestiżowej serii Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Materiały do „Kołchoźników" zbierane były przez kilkanaście lat, wysiłkiem wielu badaczy, których starania koordynowała autorka całego projektu. Kilkuset w sumie (opisanych, a częściowo, zgodnie z wymogami warsztatu etnografa, „zaszyfrowanych") rozmówców słuchali nader uważnie, nie żałując dłuższych niż w standardowej monografii cytatów. To im zawdzięczamy, jeszcze przed wczytaniem się w treść wypowiedzi i w interpretacje, pierwsze uderzające wrażenie: wzruszającego, znajomego, „wschodniego" języka.