Komunizm oswojony

Między pomnikiem czterech śpiących w Warszawie, którego władze bronią jak reduty, a gdańskim Reaganem, któremu złodziej upiłował rękę dla złomu, rozciąga się mapa mentalnego miksu III RP i PRL. A na symbolikę przestrzeni wciąż wpływają doraźne interesy polityczne i chaos wartości.

Publikacja: 25.10.2013 22:29

Pomnik Dzierżyńskiego runął ku uciesze warszawiaków w 1989 roku

Pomnik Dzierżyńskiego runął ku uciesze warszawiaków w 1989 roku

Foto: EAST NEWS

Koszalińskiego „Kidnapera" najpierw młodzież opakowała w szary papier, jak paczkę, i zaadresowała do Ryszarda Ulickiego, byłego PZPR-owskiego kacyka, barona SLD. W końcu przyjechał dźwig... Wtedy, w 1997 r. mało kto protestował przeciwko przenosinom pomnika „Wdzięczności" Armii Radzieckiej – postaci sowieckiego sołdata z pepeszą w towarzystwie dziewczynki z gołębiem na ręku – z placu Zwycięstwa na cmentarz komunalny. Ci, którzy protestowali, twierdzili rutynowo, bo jakoś jednak pogodzeni, że „burzenie pomników to barbarzyństwo", że „tak się wycina historię", że „co ci młodzi Rosjanie, którzy za naszą i waszą ginęli – winni?".

Kontestacja surowo wzbroniona

Dziś, gdy przejrzeć – choćby na internetowych forach – gorące dyskusje dotyczące świeżych sporów o komunistyczne symbole, nietrudno wyłowić nowy, współczesny, agresywny, często obraźliwy ton. „Pedofile w sukienkach – na cokół!" czy „Macierewicz za Feliksa!" – to, przykładowo, w proteście przeciwko usuwaniu „czterech śpiących" w Warszawie.

Prof. Ryszard Legutko, europoseł PiS i były minister edukacji narodowej, uważa, że toczy się wojna kulturowa o naszą tożsamość i że nie należy jej ani lekceważyć, ani jej ulegać. – To poważna sprawa – mówi. – Porażka myśli wolnościowej na poziomie symbolicznym może przynieść fatalne konsekwencje. Stosunek do historii przekłada się na nasze rozumienie suwerenności, wizję miejsca Polski w świecie, stosunek do państwa, świadomość  obywatelskości.

Były szef MEN dodaje, że nie dziwią go jednak próby obrony niegodnych symboli.

– Nikt dziś, rzecz jasna, nie apeluje, żeby stawiać pomniki komunistom, ale dla każdego powinno być oczywiste, że pomniki mają upamiętniać to, co godne, a nie to, co niegodne. Ale III RP to przecież melanż z postkomunistami w tle, który tak zrelatywizował najnowszą historię, że bycie dziś jakoś wyraźnie antykomunistycznym jest niemodne, anachroniczne i nienowoczesne – wskazuje Legutko.

A zakazane?

Kiedy w listopadzie 1989 r., ku uciesze warszawiaków, z cokołu na placu Bankowym w Warszawie spadał pierwszy czekista sowieckiej rewolucji Feliks Dzierżyński, ów historyczny akt upamiętniono nawet na serii znaczków pocztowych „Solidarności".

Ćwierć wieku później jedna z bardziej wstydliwych warszawskich pozostałości po komunistycznym totalitaryzmie, praski pomnik „Braterstwa Broni" zwany potocznie pomnikiem „czterech śpiących", okazuje się być obiektem bronionym nie tylko przez władze stolicy (radni upierają się, że pomnik, zdemontowany na czas budowy odcinka metra, po kosztownej renowacji, ma wrócić w publiczną przestrzeń), ale i – wydaje się – nadgorliwy wymiar sprawiedliwości.

Dwa lata temu, w 72. rocznicę agresji Sowietów na Polskę dwójka 19-latków stanęła przed sądem za to, że m.in. pomnik z napisem „Chwała bohaterom Armii Radzieckiej, towarzyszom broni, którzy oddali swe życie za wolność i niepodległość narodu polskiego", oblali czerwoną farbą i opatrzyli hasłem: „Czerwona zaraza". Sąd pierwotnie umorzył sprawę, wskazując przytomnie, że to już nie pomnik, lecz „zakłamane świadectwo w historii dziejów Polski" i że ochronie prawnej podlegają tylko „obiekty wzniesione dla upamiętnienia zdarzenia bądź uczczenia osoby, której ta cześć jest należna". Szokująca okazała się jednak niedawna decyzja po odwołaniu prokuratury – sąd, uznając, że nie wzięto pod uwagę poglądu bliżej niewskazanych „innych osób", anulował umorzenie i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. Bardzo się to spodobało „Gazecie Wyborczej", która zrozumiałe okrzyki oburzenia („Na Białoruś! Pod Norymbergę!") szyderczo wybiła w leadzie relacji.

Na łamach „Do Rzeczy" z „GW" zakpił Paweł Kukiz: – „(...) piórem Adama Leszczyńskiego obwieściła, że – uwaga! – »To nie sąd rejonowy ma orzekać, komu należy się cześć, a komu się nie należy«" – pisał Kukiz, sugerując z ironią, że najpewniej decydować ma o tym Leszczyński z Adamem Michnikiem.

Tymczasem coraz mniej tu do śmiechu. Wymiar sprawiedliwości III RP nie tylko w stolicy okazuje się nader surowy wobec tych, którzy aktywnie kontestują sowieckie symbole. W Legnicy, zwanej w czasach stacjonującego tu bodaj największego w Polsce sowieckiego garnizonu „Małą Moskwą", za podobną formę kontestacji na pomniku Wdzięczności policja zatrzymała 26-latka, któremu grozi pięć lat więzienia.

Głośno w ostatnim czasie było też o instalacji gdańskiego plastyka, który nocą wystawił gipsową pracę przedstawiającą sowieckiego sołdata gwałcącego kobietę w ciąży. Policja zwinęła instalację błyskawicznie, a prokuratura, po której można by się spodziewać pretensji o np. wystawienie obiektu bez zezwolenia, wystrzeliła od razu z grubej rury, zastanawiając się publicznie, czy artyście nie postawić zarzutu podżegania do waśni na tle narodowościowym.

– Jakkolwiek by te przypadki komentować, jest w tym jakiś niepokojący, instynktowny serwilizm – uważa Kazimierz Michał Ujazdowski, poseł PiS, były minister kultury i dziedzictwa narodowego.

Po betonowe fundamenty

Na przestrzeni trzech dekad „wdzięczność" dla Armii Czerwonej gasła najpierw w postępie geometrycznym, w całym kraju zaczęły pustoszeć sowieckie cokoły, by z czasem znów zaczęła rozpalać emocje. – Miejscowości, które zdążyły pozbyć się tzw. pomników wdzięczności czy symbolizujących polsko-radzieckie braterstwo broni przed podpisaniem umowy, są na wygranej pozycji – tłumaczył niedawno na łamach „Rzeczpospolitej" Adam Siwek, naczelnik Wydziału Krajowego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, która ma pod swoją pieczą cmentarze wojenne i miejsca pamięci.

Na przegranej – według Siwka – są zaś te, które od 1994 r. podlegają naszej dwustronnej umowie z Rosją, która blokuje pozbywanie się reliktów sowieckiego totalitaryzmu. To przeszkoda. Ale czy najważniejsza? Prof. Legutko uważa, że nie. – To my, Polacy przede wszystkim mamy problem z tożsamością – podkreśla. – Dlatego sporów o pomniki nie wolno lekceważyć.

– Część polskiego społeczeństwa, ale i polskich elit, do dziś nie rozpoznaje albo z jakichś powodów udaje, że nie rozpoznaje, sensu tego, że w Polsce po 1989 roku nie doszło do jakiejś lekkiej transformacji PRL, tylko do odzyskania niepodległości – wskazuje Kazimierz M. Ujazdowski.

Jednym z tych powodów jest doraźny interes polityczny. Przykładem Leszek Miller i jego rekomunizacyjny rajd z 7 proc. poparcia odziedziczonych po Grzegorzu Napieralskim, po dzisiejszy wynik dwucyfrowy. Nie ma wątpliwości, że szef SLD, chcąc zmobilizować twardy elektorat, postawił na „politykę historyczną SLD", tworząc w ostatnich latach liczne ogniska zapalne w całym kraju, broniąc lub gloryfikując symbole komunistyczne i wprost sowieckie.

Kto się boi polityki historycznej

Przykłady? W ubiegłym roku w Lublinie lewica świętowała 68. rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN, który dzięki bagnetom Armii Czerwonej zafundował nam niemal pół wieku pod sowieckim butem. Tamże, twierdząc, że to „usuwanie śladów historii", broniła pomnika Partyzantów – monumentu poświęconego Armii Ludowej. W Nowym Sączu lewica broniła pomnika chwały Armii Czerwonej, przed przeniesieniem na cmentarz komunalny. W Poznaniu chciała zastąpić zburzony pomnik pomnik gen. „Waltera" Świerczewskiego pomnikiem „ogólnym", a w Jabłonkach, gdzie Świerczewski został zastrzelony (pomnik do dziś jest uważany za atrakcję turystyczną), jego postać miała być elementem „polsko-ukraińskiego pojednania".

W tym samym czasie lewica Millera walczyła z „niesłusznymi" symbolami. W  Lesznie – z tablicą  upamiętniającą żołnierzy wyklętych. Czy w Koszalinie z pamięcią o mjr. Zygmuncie Szendzielarzu „Łupaszce", dowódcy 5. Wileńskiej Brygady AK, gdy znów ogłaszano go  „zdrajcą" i „mordercą". Przed Millerem – bywało – wierchuszka SLD także odwoływała się do peerelowskich resentymentów, ale raczej rytualnie. Dopiero Miller jednoznacznie postawił na grę symbolami i swoją  zrekomunizowaną narracją, obok starych towarzyszy z PZPR i bezpieczniaków, zmobilizował młodzież w koszulkach z Che Guevarą.

Ujazdowski: – Obrona symboli komunistycznych to polityka wewnętrznej komunikacji kierownictwa SLD z najtwardszym elektoratem, co nie przeszkadza formacji Millera na zewnątrz odwoływać się do tradycji socjaldemokratycznej, a zdarza im się nawet do PPS-owskiej. W praktyce zaś ocierają się o gloryfikację komunizmu, a co najmniej relatywizują jego wymiar.

Ta subkomunizacyjna narracja pada niestety na podatny grunt. I nie znajduje – jak można by się spodziewać – naturalnego odporu w partii rządzącej.  Jak niedawno podsumowała „Rz", symboli wdzięczności Armii Czerwonej jest wciąż wiele – od 20-metrowej statui w Stargardzie Szczecińskim przez obeliski z gwiazdą do ustawionych na cokołach sowieckich czołgów T-34. Część z nich budzi silne emocje i protesty, z innymi walka przebiega na poziomie symbolu – jak w Olsztynie, gdzie pomnik wdzięczności owinięto biało-czerwoną flagą, czy szyderstwa – jak w ubiegłym roku w Wołominie, gdzie nocą nieznani sprawcy przemalowali ruski czołg na różowo.

– Polska na szczęście nie jest już usiana symbolami komunistycznymi, ale wciąż jest to zjawisko na tyle poważne, że wymaga regulacji – mówi Ujazdowski. I przypomina, że w 2007 r. próbował uporządkować przestrzeń publiczną, realizując – według niego – istotny element polskiej polityki historycznej. – Niestety, naszą ustawę o miejscach pamięci zablokował SLD ramię w ramię z PO.

Ujazdowski podkreśla, że państwo nie miało wcześniej jak reagować na pomniki i inne symbole, które gloryfikowały okres dyktatury komunistycznej. – Tymczasem do dziś odbieramy szereg sygnałów ze środowisk samorządowych i obywatelskich, zajmujących się upowszechnianiem tradycji narodowej, że potrzebny jest jednolity standard w skali kraju.

Były minister kultury podkreśla, że polityka pamięci, w przypadku braku takiego standardu, zależy od nastawienia elit lokalnych czy doraźnej koniunktury politycznej. Tymczasem wskazuje najważniejsze powody obstrukcji działań na rzecz budowania niepodległościowej polityki historycznej. – Od lat te same: Bo to służy PiS, bo obawiamy się narazić Rosjanom, bo ludzie broniący komunistycznych symboli głosują na nas. Żeby zmienić to podejście, trzeba oczywiście edukacji, aktywności obywatelskiej, ale – dziś to już widać wyraźnie – zmiany politycznej. To zresztą jest także odpowiedź, dlaczego dotąd nie powstało muzeum historii Polski.

Ujazdowski podkreśla przy tym, że obowiązująca konstytucja mówi o wyraźnej cezurze między okresem dyktatury komunistycznej a niepodległą Polską, a w końcu nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, że ma negatywny stosunek do totalitaryzmów – hitlerowskiego i komunistycznego. Jest zatem jasne, że pożądany kształt przestrzeni publicznej musi oddawać hołd tym, którzy walczyli o wolność i niepodległość, i w najmniejszym stopniu nie aprobować postaw, które tej wolności i niepodległości przeczyły.

Czemu PO sabotowała te starania? – Było w tym z pewnością sporo inercji, na pewno jakiś akcent doraźnej konfrontacji politycznej, zawziętości, kunktatorstwa. Bo to takie jakieś prawicowe, patriotyczne, więc trzeba się od tego dystansować, z takiej opacznej, prymitywnej wizji nowoczesności, odwracającej się od problematyki tradycji narodowej.

Ujazdowski tłumaczy, dlaczego używa pojęcia „prymitywne". – Formacje o podobnym rysie politycznym jak PO, choćby w Niemczech czy Francji, nie mają wątpliwości, że trzeba prowadzić politykę historyczną.

Na szczęście – jak podkreśla poseł PiS – w wielu środowiskach, które trudno posądzać o sympatie do PiS, wiele dobrych rzeczy na niwie upamiętniania tradycji niepodległościowych się dzieje. – Dowodem choćby odsłonięcie pomnika rotmistrza Pileckiego we Wrocławiu – wskazuje. Batalia o tradycje i historię została przez prawicę zasadniczo wygrana – przy Sejmie stoi pomnik poświęcony państwu podziemnemu, w sali sejmowej wisi krzyż, a największe upamiętnienie w parlamencie wiąże się z wizytą Jana Pawła II. Z pewnością jednak w naszej przestrzeni publicznej jest wciąż wiele symboli niegodnych i to trzeba zmienić.

Unieważnione symbole

Ujazdowski liczy na młode pokolenie, w którym „narasta świadomość historyczna".

Niedawno przeciwko pomnikowi Wdzięczności Armii Radzieckiej w stołecznym parku Skaryszewskim grupa młodzieży zaprotestowała, stawiając znak równości między swastyką oraz sierpem i młotem. Problem w tym, że – jak podkreślają politolodzy – ten znak równości dla Polaków, także z powodu różnych doświadczeń geograficzno-historycznych, nie jest taki oczywisty.  Prof. Legutko dostrzega jednak także inny powód. – W najnowszej historii przeżyliśmy co najmniej dwie rewolucje tożsamościowe – tłumaczy. Po wojnie, gdy zapanował komunizm, nowa epoka unieważniała symbole, które czciliśmy, bohaterów, których kochaliśmy, hierarchie, które szanowaliśmy. Nowy początek mieliśmy też po 1980 r., gdy unieważniliśmy okres komunistyczny. I wtedy się okazało, że ten komunizm nas bardzo zmienił, zlikwidował większość odniesień do przeszłości, co sprawiło, że czas sprzed 1945 r. był czasem wypartym, bajkowym.

Legutko wskazuje na specyficzną społeczną konfuzję. – No, Piłsudski – tego nikt nie kontestował. Ale co zrobić z takim np. Świerczewskim? Bo jak uczono, on się kulom nie kłaniał, walczył w Hiszpanii, być może nawet komuniści go zabili. A dziś przecież wiemy, że to był łajdak, alkoholik i zdrajca. Dla wielu ludzi okazało się to bardzo niekomfortowe. I niekomfortowe jest do dziś.

Ów dyskomfort, jeśli nie obojętność, potwierdziły badania OBOP, przeprowadzone krótko po dyskusji nad projektem Ujazdowskiego. Aż 57 proc. pozostawiłoby w spokoju pomniki ku czci Armii Czerwonej.

Dlaczego? – Zaraz po wojnie komunizm był na Zachodzie przedstawiany jako ta siła, która pokonała narodowy socjalizm. Potem rewolucja '68 przesunęła akcenty polityczne, także na prawicy, na lewo. A my, jako że jesteśmy mentalnie uzależnieni od Zachodu, bo jak pisał już wieszcz, „co Francuz pomyśli, to Polak polubi". Jeśli więc ktoś u nas mówi, że totalitaryzm komunistyczny był równie zbrodniczy jak hitlerowski, to staje w poprzek obowiązującym w Europie Zachodniej i USA przekonaniom. A wielu Polaków nie chce tego robić. I w takim układzie, jeśli Świerczewski czy Bierut nie byli zdrajcami, intelektualiści kolaborujący z komunistami nie byli zdrajcami, to dlaczego mielibyśmy potępiać całą resztę i usuwać ich pomniki? – tłumaczy Legutko.

Przestrzeń pełna paradoksów

Jest na to rada? – Edukacja, spójna polityka historyczna odwołująca się do konstytucji, praca u podstaw – mówi Legutko. – Ci, którzy świadomie bronią niegodnych symboli, korzystają z tej charakterystycznej u nas inercji, przyzwyczajenia, z odruchów stadnych. Bo przecież ci, którzy bronią tych „śpiących" na Pradze czy tego okropnego pomnika w Legnicy, to nie są przecież aktywiści. Po prostu słyszą tacy jedni, to chcą pomniki rozwalać, a przecież podatki ważniejsze.

W efekcie nasza przestrzeń w kontekście symboli jest pełna paradoksów. Można postawić pomnik Reaganowi w Gdańsku i jednocześnie bronić „czterech śpiących", ścigać za „Czerwoną zarazę" i masowo palić świece na 640 cmentarzach sowieckich w Polsce, a pomnika tragicznie zmarłemu prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu i pozostałym ofiarom katastrofy smoleńskiej w Warszawie – jakoś nie. Nawet projekt – wydawałoby się – neutralny politycznie i nieingerujący w strukturę centrum Warszawy, jakim była propozycja budowy „pomnika światła", został odrzucony.

Już podczas pierwszych dyskusji o projekcie „pomnika światła" działacze SLD pozwalali sobie na uwagi, na jakie najwięksi prawicowi radykałowie nie poważyliby się wobec mogił i pomników sowieckich. Radny SLD Andrzej Golimont stwierdził wówczas: – Ten projekt doskonale znamy, był wysoko oceniony przez Führera III Rzeszy – szydził, pokazując zdjęcie projektu architekta pracującego dla Adolfa Hitlera Alberta Speera pn. „Katedra Świateł".

Projekt ostatecznie upadł, wspólnymi głosami radnych SLD i PO. To jednak dowód na politykę histeryczną.

Koszalińskiego „Kidnapera" najpierw młodzież opakowała w szary papier, jak paczkę, i zaadresowała do Ryszarda Ulickiego, byłego PZPR-owskiego kacyka, barona SLD. W końcu przyjechał dźwig... Wtedy, w 1997 r. mało kto protestował przeciwko przenosinom pomnika „Wdzięczności" Armii Radzieckiej – postaci sowieckiego sołdata z pepeszą w towarzystwie dziewczynki z gołębiem na ręku – z placu Zwycięstwa na cmentarz komunalny. Ci, którzy protestowali, twierdzili rutynowo, bo jakoś jednak pogodzeni, że „burzenie pomników to barbarzyństwo", że „tak się wycina historię", że „co ci młodzi Rosjanie, którzy za naszą i waszą ginęli – winni?".

Kontestacja surowo wzbroniona

Dziś, gdy przejrzeć – choćby na internetowych forach – gorące dyskusje dotyczące świeżych sporów o komunistyczne symbole, nietrudno wyłowić nowy, współczesny, agresywny, często obraźliwy ton. „Pedofile w sukienkach – na cokół!" czy „Macierewicz za Feliksa!" – to, przykładowo, w proteście przeciwko usuwaniu „czterech śpiących" w Warszawie.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów