Ufa pan przede wszystkim autorowi.
Tak. Taką ideą byliśmy karmieni w szkole teatralnej przez najwybitniejszych aktorów starego teatru – w najlepszym znaczeniu tego słowa. Uczulili nas na wartość słowa jako podstawowego środka wypowiedzi i ekspresji. Słowo jest dla mnie najważniejszym instrumentem w teatrze. Jest narzędziem i budulcem zarazem.Skuteczność takiego myślenia była widoczna właśnie w „Królu Edypie". Przed premierą dostaliśmy wiadomość, że tragedia Sofoklesa jest w kanonie lektur szkolnych, byliśmy więc wystawieni na próbę grania dla wycieczek szkolnych. Trochę się tego baliśmy, bo teatr ma złe doświadczenia z wycieczkami szkolnymi. Przychodzili do Ateneum uczniowie klas przedmaturalnych ze swoim prawem do zabawy, hałasowania i skłonnością do draki. Widownia przed spektaklem dosłownie wrzała, co słyszeliśmy w garderobach. Ale kiedy gasły światła widowni i rozświetlała się scena, po pierwszych słowach dialogu, publiczność cichła i oglądała w ciszy aż do końca, przez półtorej godziny. To był dla nas wielki komplement. Pochwała teatru. A przecież przedstawienie było oparte wyłącznie na słowie. Oczywiście ładunek dramatyczny tekstu był ogromny.
Ceni pan słowa Erwina Axera, który podkreślał, że reżyser powinien rozumnie przeczytać tekst. Czy po spotkaniu z Grzegorzewskim oglądał pan spektakle Lupy, Warlikowskiego, Jarzyny?
Owszem, oglądałem i znajdowałem w nich interesujące mnie rzeczy. Oczywiście w teatrze wszystko jest możliwe. Możliwe są dwa teatry – aktorski i reżyserski. Co najmniej dwa teatry! Scena to terytorium nieograniczonej wolności. Każdy próbuje na niej zaistnieć na swój sposób. Osobiście buntuję się tylko przeciwko popularnemu w naszych czasach wyborowi, który zaczyna się od destrukcji i dekompozycji tekstu: buntuję się przeciwko robieniu wszystkiego podszewką do góry. To czasami przynosi efekty, ale nie zawsze. Mam też podejrzenie, może dla kogoś niesłuszne lub krzywdzące, że zaczynanie pracy w teatrze od burzenia tradycji jest wynikiem pewnego ubóstwa i niemożnością poradzenia sobie z oryginalnym zapisem.
To pan decyduje o tym, jak wygląda rola, o czym przekonał pana debiut reżyserski w „Ja, Feuerbach". Wybrał pan formę bardziej powściągliwą niż autor prapremiery, czyli Tadeusz Łomnicki.
Pamiętam Feuerbacha Tadeusza, którego również reżyserował. Wtedy za oknem był zupełnie inny pejzaż teatralny niż teraz i Tadeusz z tego korzystał. To było 30 lat temu! Przybył nam w teatrze polskim ktoś nowy – inaczej uprawiający zawód i pojmujący go. Kimś takim jest postać asystenta, czyli po prostu barbarzyńca. Pozbawiony wrażliwości teatralnej, pokory, szacunku dla sztuki i aktorów, pozbawiony wiedzy o tradycji i obyczaju teatralnym. Pomylił, biedak, miejsca.
Pana koledzy po fachu – Krystyna Janda, Tomasz Karolak, Emilian Kamiński, Michał Żebrowski – otworzyli własny teatr. Pan nie chciał być dyrektorem?
Składam się z samych wątpliwości. Tak zacząłem szkołę teatralną, a choć myślałem, że na starość będzie mi lżej, jest tylko gorzej, bo wątpliwości się piętrzą, przybywa ich. Nie jestem człowiekiem, który za wszelką cenę chce zamanifestować swoją obecność albo poinformować o czymś ważnym i odkrywczym. Może przyszedł czas, żeby częściej być w teatrze widzem? To nie jest spekulacja intelektualna, tylko raczej kwestia mojej natury.
Wspomniał pan, że Scena Spektrum będzie miejscem również na koncerty. Czy zdaje pan sobie sprawę, że pana Franek Kimono, który jest dziś cytowany przez raperów, znów jest niezwykle popularny? 22 mln odsłon wideoklipu „W aucie" Sokoła i Pono z pana udziałem jako Franka Kimono jest na to najlepszym dowodem.
Franek Kimono to już postać historyczna. A wszystko wzięło się z żartu podczas sesji nagraniowej „Akademii Pana Kleksa". Andrzej Korzyński, który wielkim kompozytorem jest – czego nie da się ukryć! – przyniósł dwie piosenki, których bohaterami byli disc jockey i Bruce Lee. Spodobało mi się i tak to się zaczęło.
Część wiedziała, że to pastisz, inni traktowali nagrania serio.
Każdy to słyszał po swojemu, bo teksty były swoistym komentarzem do rzeczywistości stanu wojennego, jego obyczajowości, nowomowy, subkultur i modnych zespołów. Zyskał niebywałą sympatię.
Myślę, że wielu słuchaczy odbierało to jako nową odsłonę pana kabaretowego wcielenia – nowy satyryczny obraz Pana Piotrusia, ale i aktora kabaretu Pod Egidą.
To był taki rock-kabaret! Któryś ze znaczących raperów uznał Franka Kimono nawet za prekursora rapu!
Myślę, że frekwencja w Teatrze Muzycznym to nic wobec tego, co mógłby osiągnąć Franek Kimono w nowoczesnych halach.
To wymagałoby spartańskiej odwagi! Ale Franek Kimono to, jak wspomniałem, postać historyczna i niech taką pozostanie. Towarzyszy mi świadomość, że znalazłem się na ostatniej prostej. Kiedyś trzeba zamknąć kramik. —rozmawiał Jacek Cieślak
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95