Trudno powiedzieć, czy to testy były łatwe, czy też aplikanci doskonale przygotowani i wyszkoleni. Jedno jest pewne: deregulacja zawodów prawniczych bije kolejne rekordy, a liczba radców i adwokatów szybko zmierza ku podwojeniu się.
O tym, że rynek jest nasycony, że młodzi mają i będą mieć coraz większe problemy ze znalezieniem zatrudnienia, dużo już napisano i powiedziano. Złowieszcze prognozy wydają się sprawdzać. I szkoda do nich wracać.
Chcę jednak zwrócić uwagę na inny aspekt sprawy. Rynek usług prawniczych, mimo otwarcia, jest ciągle regulowany przez państwo. Regulacja ta zaczyna się już na poziomie studiów, a na egzaminach na aplikacje i zawodowych przybiera bardziej zaawansowaną formę, bo państwo zagwarantowało sobie decydujący głos. Wykonywanie zawodów prawniczych regulowane jest również ustawami wprowadzającymi różnego rodzaju zasady i obostrzenia. Trudno zatem uznać, że państwa nie dotyczy owa „nadprodukcja", a co za tym idzie, problem bezrobocia tysięcy młodych prawników.
Daleki jestem od stwierdzenia, że rynek należy z powrotem uregulować, ograniczyć dostęp do zawodu kolejnym pokoleniom prawników, którzy właśnie składają dokumenty na wydziały prawa, aby za pięć lat zapukać do drzwi korporacji. Podobnie jak daleko mi do wizji państwa, które zaczyna szukać dla bezrobotnych prawników pracy bądź dotuje ich jak górników.
Oczywiście nie. Wcale to jednak nie znaczy, że państwo powinno udawać, że problem go nie dotyczy, skoro zdecydowało się zarządzać i nadzorować system usług prawnych, przynajmniej na etapie dostępności.