Kompletnie się nie dziwię, że deweloperom zależy na obaleniu przepisów, które zobowiązują ich do wyznaczenia określonej – dodajmy: wystarczającej – liczby miejsc parkingowych przy nowo podejmowanych inwestycjach mieszkaniowych. Przerzucenie tego obowiązku na gminy jest bardzo wygodne. Zamiast miejsc parkingowych można wybudować więcej mieszkań. To czysty zysk, bo metr kwadratowy mieszkania zawsze kosztuje więcej niż miejsce dla samochodu. Dobrze by było także, gdyby deweloperów zwolnić również z obowiązku dotrzymywania norm wysokości mieszkania, jego powierzchni, odległości między budynkami czy konieczności wyposażania lokalu w toaletę.
Czytaj więcej
Mają zniknąć wyśrubowane normy miejsc postojowych, które zablokowały inwestycje. Mieszkania mogą potanieć, ale samochody nadal będą zastawiać chodniki.
Bo każde mieszkanie się sprzeda!
Taka klitka przecież i tak się sprzeda (wszystko się sprzedaje), a za toalety mogą przecież robić publiczne wychodki. Więcej mieszkań, choćby najniższego standardu, to więcej kasy dla dewelopera. Zależność – powiedzmy – oczywista. Zwłaszcza dla tych, którzy nie pamiętają słusznie minionych lat Polski Ludowej. Bo to właśnie wtedy nasi budowlańcy, podążając śmiało za postępową myślą towarzyszy radzieckich, tworzyli komunałki z jednym kibelkiem i wspólną kuchnią na trzy rodziny czy mikromieszkanka z ciemnym aneksem kuchennym i łazienką wielkości klatki na króliki.
Jak w PRL planowano miejsca parkingowe
Miejsca parkingowe? A jakże, planowano. Norma, którą pamiętam z Nowej Huty, wynosiła bodaj sześć miejsc parkingowych na blok z 48 mieszkaniami. Było postępowo i całkiem sprawiedliwie, bo rzeczywistość zgadzała się z normą. Mało kogo było stać na samochód.
Czytaj więcej
Po bardzo mocnych wrześniu i październiku liczba mieszkań w uruchamianych projektach i pozwoleniach w listopadzie okazała się już niższa.