W antycznym Rzymie – w którym ukształtowały się zręby współczesnego prawa spadkowego – testował wyłącznie pater familias. To on decydował zarówno o rodzinie (dość wspomnieć znane szeroko „prawo życia i śmierci” nad członkami familii), jak i o jej majątku. Majątku swoim, ale także o majątku posagowym żony. Ona przecież, nawet tylko swoim majątkiem (nie mówiąc już o wspólnym) – co do zasady – nie zarządzała. Majątek rodziny podlegał już z tego powodu jednolitej dyspozycji i „jednolitemu przeznaczeniu” także mortis causa (na wypadek śmierci).
Dzisiaj, z oczywistych powodów, jest inaczej.
We współczesnym prawie polskim śmierć któregokolwiek z małżonków (bo przecież zwykle jednak małżonkowie nie umierają razem) oznacza nie tylko „dekompozycję rodziny”, ale w konsekwencji również destrukcję jej majątku. Rozpoczyna się dziedziczenie „na nadal żywym organizmie”. Pozostały przy życiu małżonek musi zmierzyć się z koniecznością podzielenia się wspólnym dotąd majątkiem małżeńskim i oddania przynajmniej jego części już „przebierającym nogami” (czyli najczęściej niezamierzającym dłużej czekać) spadkobiercom.
Czytaj więcej
Niezachowanie poprawnej formy testamentu nie powinno niweczyć woli spadkodawców - uznał Sąd Najwyższy. Jego zdaniem prymat należy przyznać przede wszystkim woli spadkodawców.
Problem w tym, że na ogół nie chodzi o pieniądze odłożone (na taki wypadek) w banku, którymi z mniejszym lub większym żalem, ale jednak można się rozstać. Zwykle sprostanie „oczekiwaniom spadkowym” wymaga sprzedaży – nadal przecież potrzebnego – mieszkania lub domu. A to może uczynić, z i tak już smutnych okoliczności, prawdziwy dramat.