W tym kontekście często padają trudne, ale podstawowe pytania: ile swobody w tworzeniu prawa miejscowego, ile nadzoru nad przyjętymi rozwiązaniami, a ile wolności w kreowaniu i uzewnętrznianiu własnych koncepcji i poglądów. Czyli, ile wolności dla stanowienia reguł będących prawem, a ile w przypadku, gdy chodzi jedynie np. o rezolucję.
Mówiąc po ludzku, jakie ma być prawo, zwłaszcza to miejscowe? Jakie są jego granice, kiedy przekształca się ono w deklaracje, regulaminy, rezolucje, niezobowiązujące uchwały, wnioski, opinie, stanowiska. I jeśli się ujawni w wyżej wymienionych formach, to czy jakiś organ może je usunąć z obrotu, unieważnić, kontrolować nadzorować, poprawiać, korygować. Inaczej, gdzie się kończy prawo, gdzie zaczyna?
To wszystko , co powyżej, to nie tylko problem teoretyczny, gdyż jak pokazuje orzecznictwo sądowoadministracyjne i nadzór wojewodów nad tworzeniem norm przez jednostki samorządu terytorialnego nie ma jasności I jednolitości w podejściu np. do oceny rezolucji samorządowych, opinii czy stanowisk podejmowanych przez organy samorządowe.
Niektórzy specjaliści i praktycy twierdzą np., że jeśli deklaracja czy też opinia radnych nie została podjęta w sprawie z zakresu administracji publicznej, to nie podlega żadnej kontroli nadzorczej. Inni zaś są zdania, że każda wypowiedź organu jednostki samorządu terytorialnego jest aktem z zakresu administracji publicznej, więc nadaje sie do kontroli nadzorczej. I jak tu żyć bezstresowo? Zwłaszcza, gdy jest się radnym, wójtem czy burmistrzem. A co mają o tym myśleć zwykli Kowalscy spod lasu? Może pora na uznanie, że lepsza jest pewna jednolitość poglądu a nie bałagan pojęciowo-światopoglądowy rodzący niepotrzebne konflikty.
Warto zapoznać się z tekstem Jakuba Dorosza – Kruczyńskiego „Czy samorządowe rezolucje podlegają nadzorowi".