Przez dziesięciolecia zapoczątkowany Deklaracją system ochrony praw człowieka był nadzieją dla tych, którzy padali ofiarą niesłusznych prześladowań i represji, w tym dla narodów zza żelaznej kurtyny. Stał się też wzorcem dla większości powojennych konstytucji, począwszy od niemieckiej z 1949 r.
Czytaj także: Tymoteusz Zych: portale społecznościowe wpływają na wyniki wyborów
Dzisiaj jednak w coraz większym stopniu widzimy kryzys idei praw człowieka i aparatu instytucjonalnego powołanego do jej ochrony. Coraz częściej pisze się o „inflacji praw człowieka", czyli kreowaniu kolejnych praw wykraczających poza klasyczny katalog, z których wiele nie tylko budzi kontrowersje, lecz także stoi w sprzeczności z tymi wcześniej zadeklarowanymi. Jednocześnie coraz wyraźniej widać, że prawa uznawane za podstawowe bywają relatywizowane, a krajowe i międzynarodowe mechanizmy ich ochrony często okazują się iluzoryczne.
Aby tragedia się nie powtórzyła
Deklaracja powstała w atmosferze głębokiego rozczarowania zrodzoną w XIX w. ideologią pozytywizmu prawniczego, która w swojej podstawowej formule zaproponowanej przez Johna Austina zakładała, że prawem jest „rozkaz suwerena", a więc każda norma, która została prawidłowo ustanowiona przez ustawodawcę. Taki model myślenia miał zapewnić obywatelom pewność prawa.
Konsekwencje bezkrytycznego przyjęcia tej koncepcji ujawniły się w całej pełni w okresie drugiej wojny światowej, gdy zbrodniarze zadbali, by wiele dokonanych przez nich działań formalnie nie naruszało wcześniej ustanowionych standardów tworzenia i stosowania prawa.