Potem jednak z groźby się częściowo wycofał, mówiąc, że płacenie grzywny również może być skutecznym instrumentem zwalczania nierówności.
Sankcje mają być drastyczne: co najmniej ćwierć miliona koron grzywny. Albo będą też proporcjonalne do obrotów spółki. Im większa firma, tym większa kara.
Według rządu w Sztokholmie udział pań w zarządach nie zmienił się radykalnie w ciągu ostatnich lat. Kobiety zaś od dawna stanowią większość, która zdobywa dyplomy wyższych uczelni i zajmuje jedną trzecią stanowisk szefów. Z tego względu, jeżeli do przyszłego roku zarządy nie będą się składały z 40 proc. pań, zostanie przedłożony projekt ustawy o implementacji limitów. Minister sprawiedliwości punktuje, że prace nad ustawą już ruszyły.
Zapowiedź ministra sprawiedliwości spotkała się z ostrą krytyką. Uznano to za zamach na prawo własności i za mało właściwą strategię wykorzystania kwalifikacji pań. Przewodnicząca kobiet Umiarkowanej Partii Koalicyjnej Annicka Engblom o mało się nie upadła z wrażenia, kiedy usłyszała o groźbie likwidacji spółek. Wystąpienie ministra nazwała „komunistycznymi manierami". Drastyczna metoda wymuszania poprzez mandaty lub konfiskacje ani nie licuje z państwem demokracji, ani nie służy równości – oceniła.
Mówi się jednak, że w tym roku może nastąpić efekt ketchupu i udział kobiet w zarządach wzrośnie do 30 proc. Wiele dużych spółek bowiem już się przejęło tym, co w ubiegłym roku zapowiedział w swoim exposé premier Stefan Löfven. Podkreślił on wówczas, że feministyczna polityka wymaga 40-proc. obecności pań w zarządach. Jeśli nie, to rozwiąże się to ustawą. Już wcześniej jako lider socjaldemokratów określał, że uplasowanie pań w zarządach to sprawa „moralności, ekonomii i racjonalności".