Wymiana pism z urzędnikami trwała dwa lata, nim w końcu rozłożyli oni ręce. Leki o wartości ok. 300 tys. zł, w tym te najnowszej generacji, znajdujące się na listach refundacyjnych, poszły z dymem. Winnych brak, bo wszystko działo się lege artis.
Kilka dni temu miałem nieprzyjemny kontakt z publiczną służbą zdrowia, z której nie korzystam od lat. Teraz się zdarzyło. – Najbliższy wolny termin do okulisty w grudniu – powiedział miły głos w słuchawce. – To i tak nieźle – skomentowała moja znajoma – bo na wizytę do niektórych specjalistów czeka się nawet kilka lat. A co w sytuacji, gdy człowiek zaczyna być poważnie chory i nie ma pieniędzy, by zajął się nim od razu komercyjny lekarz? Tych pytań już nikt nie zadaje.
Do takich historii, ba, znacznie bardziej drastycznych, zdążyliśmy się przyzwyczaić, a nawet na nie zobojętnieć, gdyż dzieją się na naszych oczach każdego dnia.
Przywykliśmy też do wyjaśnień. Że rząd się stara, reformuje, zwiększa kwoty, ale kamieniem u szyi jest demografia, czytaj: starzejące się społeczeństwo.
Historia z utylizacją leków pokazuje nie tylko, że sfera ochrony zdrowia działa źle, ale i coś groźniejszego: że nikt o nią nie dba, że brakuje elementarnej odpowiedzialności za to, co się w niej dzieje. Że dla ministra zdrowia i dziesiątek tysięcy jego urzędników granice działania wytycza procedura. W naszej historii przez dwa lata nikt nawet nie kiwnął palcem, aby ją zmienić, chociaż tracili pacjenci i budżet. Nikt, choć sprawa zakazu była powszechnie znana, a Sejm nowelizował w tym czasie prawo farmaceutyczne aż sześć razy. Woli, aby zmienić jeden przepis, jednak nie było.