Wierni, którzy nie chcą się pogodzić z kolejnymi restrykcjami, zdążyli się przez ten czas dowiedzieć, że są zabobonnymi egoistami, nie wierzą w Chrystusa, tylko w martwy rytuał, i trwają w stanie ciężkiego grzechu względem miłości bliźniego. A przecież nie domagamy się (nie zamierzam ukrywać, że też należę do tej grzesznej i samolubnej grupy) żadnego specjalnego traktowania. Przeciwnie, życzylibyśmy sobie, żeby państwo wreszcie zaczęło traktować kościoły tak samo jak wszystkie inne miejsca, w których nie tyle się gromadzą, ile w ogóle przebywają ludzie.

Chcielibyśmy się dowiedzieć, czemu do tramwaju o powierzchni ciasnej kaplicy może wsiąść kilkadziesiąt osób, a do ogromnej katedry nie może ich wejść więcej niż pięć. Dlaczego jeszcze do wtorku nikogo specjalnie nie interesowało, ile dziesiątek czy setek osób znajduje się naraz wewnątrz sklepu, a przy wejściu do kościołów trzeba było liczyć wchodzących na palcach jednej ręki. Kiedy księża zwiększali liczbę niedzielnych mszy, żeby zmniejszyć ścisk wewnątrz świątyń, na Kościół sypały się gromy i zarzuty o brak odpowiedzialności. Ale gdy w tym samym czasie miasta ograniczały kursowanie komunikacji publicznej, jakoś nie słychać było głosów sprzeciwu.

Wbrew temu, co się o nas mówi i pisze, nie wyobrażamy sobie Pana Boga jako surowej krewnej, którą trzeba przynajmniej raz w tygodniu odwiedzić, bo inaczej się na nas obrazi i wykreśli nasze imiona z testamentu. Szczęściem w nieszczęściu jest okoliczność, że ten brak i pustka, które w związku z epidemią i decyzjami władz nas dotknęły, przydarzyły się akurat podczas Wielkiego Postu. Czasu, który jak żaden inny nadaje ograniczeniom i osamotnieniu sens. Dlatego w całej tej sprawie chodzi nie tyle o „potrzeby duchowe” wiernych, ile o równość wobec prawa. O to, żeby środki ostrożności wprowadzać w podobnym tempie i restrykcyjności w stosunku do wszystkich miejsc i wnętrz. Niezależnie od tego, czy w ich centrum znajduje się biletomat, kasa czy krzyż.