Zwycięzców się nie sądzi. Dlatego politycy PO po wyborach do europarlamentu, które de facto okazały się plebiscytem na popularność rządu Tuska i sprawdzeniem możliwości politycznych, jakie drzemią w pisowskiej opozycji, mogą pojechać na spokojne wakacje, a administracja – zająć się rządzeniem i nowelizacją budżetu. Sęk w tym, że zdecydowane zwycięstwo Platformy sprawiło, iż politycy obecnej ekipy zaczęli dzielić już kolejną skórę na niedźwiedziu. Zaczęli rozmyślać i planować, jak przemeblować własne szeregi, kiedy to Donald Tusk w końcu zostanie prezydentem Polski.
[srodtytul]Koronacja Tuska[/srodtytul]
Dlatego wicepremier Grzegorz Schetyna zamiast martwić się o nasze bezpieczeństwo, rozpoczął festiwal układania politycznych puzzli w szeregach własnej formacji. I wyszło mu, że Tusk mógłby być i prezydentem RP, i pozostać jednocześnie szefem partii. A on, Schetyna, miałby w tej układance (co nie zostało wprost wyartykułowane, ale jest oczywiste) zostać premierem. Jak widać, czasami bogowie zwycięzcom odbierają także rozum.
To nic, że pomysł z Tuskiem prezydentem i Tuskiem szefem PO jest najpewniej niekonstytucyjny. To nic, że wielkość polityka po tym poznajemy, iż – kiedy nawet zostaje prezydentem z ramienia konkretnej partii – w chwili objęcia rządu zrzuca gorset partyjnego żołnierza. To nic, że dziś PO krytykuje za podobną praktykę Lecha Kaczyńskiego, którego postrzega i określa mianem prezydenta pisowskiego. Różnica ma bowiem polegać na tym, że Platforma mówi otwarcie, iż Tusk będzie prezydentem tylko jej wyborców.
Jak widać, PO pobiera tu lekcje od PSL, które też wprost mówi, że w agencjach państwowych, którymi zarządza, zatrudnia członków swoich rodzin i znajomych. I to nic w końcu, że przykładowo Barack Obama, kiedy został prezydentem z ramienia Partii Demokratycznej, nie zawahał się, by sięgnąć także po ludzi z Partii Republikańskiej. W Polsce jak na razie, na co wskazuje praktyka, prezydent nie jest partyjnym żołnierzem. A przynajmniej nie powinien nim być.