Projekt odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz z funkcji prezydenta Warszawy nie narodził się spontanicznie wśród mieszkańców stolicy. To inicjatywa polityków, jednak padła na sprzyjający grunt. Nie wiadomo jeszcze, jak sprawa się potoczy, ale wygląda na to, że wielu obywateli chce co najmniej dać wyraz swojej irytacji w stosunku do pani prezydent i rządzącej miastem administracji. Wskazuje na to sprawność akcji zbierania podpisów pod petycją o referendum.
Sam autor tych uwag, warszawiak, który swoim miastem żywo się interesuje i próbuje tu sensownie funkcjonować, przy tej okazji odkrył w sobie pokłady złości w stosunku do administracji HGW, z których na co dzień mało zdawał sobie sprawę. Te pretensje gromadziły się stopniowo, teraz wydobyły się na powierzchnię ze skumulowaną energią.
Zwycięstwo w złym stylu
Nie aprobowałem już stylu, w jakim Hanna Gronkiewicz-Waltz zdobyła władzę w Warszawie jesienią 2006 roku. Nie była porywającym mówcą, nie dysponowała wyróżniającym się programem ani tym rysem osobowości, który sprawia, że polityk jest „wybieralny”, uwodzi wyborców jak do niedawna Donald Tusk, a przed nim Aleksander Kwaśniewski czy Paweł Piskorski. Kandydatka Platformy Obywatelskiej pokonała Marka Borowskiego i popularnego wtedy Kazimierza Marcinkiewicza dzięki populizmowi czystej wody, grając na najprostszym odruchu wszystkich wyborców świata – uciążliwe inwestycje muszą być, ale „nie na moim podwórku”.
Bez Hanny Gronkiewicz-Waltz zmiany na lepsze w stolicy też miałyby miejsce
Hanna Gronkiewicz-Waltz obiecała mieszkańcom Białołęki, że zabierze od nich oczyszczalnię ścieków i spalarnię osadów na jakieś nieokreślone przedmieścia, zaś wyborcy z południowych dzielnic usłyszeli od niej, że jako szefowa miasta zabierze stamtąd planowaną obwodnicę. Nie jest istotne, czy wybrała te metody z własnej nieprzymuszonej woli, czy została namówiona przez partyjną górę i spin-doktorów – odium spada na nią.