Zaradny i nawet rodzinny myśli, że świat spoza płotu go nie dotyczy. Słowo „polityka", zgodnie z życzeniem zawodowych, politycznych lodziarzy, go odrzuca. Związku pomiędzy polityką, orłem białym a konsumpcją kiełbasy czy ciepłą wodą w kranie on nie dostrzega.
I gadaj mu o takich pojęciach jak „wolność", „niepodległość", „ojczyzna"! Choćby pod jego nosem zagraniczny inwestor skasował ostatnią firmę w okolicy, mimo że była dochodowa, i niby jakiś „Fiat" zabrał zabawki dla swoich, będzie maniakalnie wierzył, że kapitał nie ma narodowości. Nie ogarnia, co stałoby się z krajem, z jego własną, ciepłą wodą, gdyby tamtemu lobby udało się nie tak dawno, wbrew walce załogi, zlikwidować KGHM. Jedyną dziś tak potężną, polską firmę produkcyjną. Nawet, gdy już wie, że pierwszym krokiem podczas każdego kataklizmu, zwyczajnej burzy jest wyłączenie telefonów, nie zastanowi się, po co się to robi. I jak to jest, gdy braknie energii i nie działają komputery. Jak długo w zagranicznych marketach mogą być wtedy mleko i chleb, a w bankomatach pieniądze. I jak to możliwe, że niemieckie banki jawnie zgłosiły chęć na Akropol i greckie plaże. Oraz, czy wolność to przymusowy bilet do Anglii lub Norwegii.
Tymczasem, z powodu zmian klimatycznych europejska wolność i swobody obywatelskie spływają jak woda z jęzorów znikających, alpejskich lodowców. Rozważa się dodatkowe opodatkowanie pracy Polaków w Wielkiej Brytanii, a w niemieckiej piaskownicy dziecko polskiego emigranta za nic nie powie do kolegów „Dzień dobry" w obawie, że pożegna się z rodzicami. Niemcy planują podobno zresztą skończyć wkrótce z podwójnym obywatelstwem. Na razie, nawet nieurodzeni w RFN mieszkańcy Śląska, Zachodu i Pomorza od 2013 bez problemu dostają niemieckie dowody. To tylko my myślimy, że niemożliwy jest powrót do plebiscytów, o które nasi dziadkowie wzniecali tyle rabanu, i że narodowy zaścianek jest zacofany. Ciekawe, że nauczycielem w niemieckiej podstawówce wciąż musi być rodowity Niemiec.
Z książki Kazimierza Wyki – wielkiego, powojennego profesora UJ - przepisuję urywek jego dziennika („Życie na niby"). To skrócona lekcja wolności z czasu, gdy na Wawelu zamieszkał, wkrótce po ostatnim plebiscycie, gubernator Hans Franck:
„Pokonany, dwudziestokilkumilionowy naród nie posiada ani jednej własnej gazety.(...). Mogą się ukazywać tylko podręczniki porozumiewania się ze zwycięzcą. Żadnego uniwersytetu, żadnej szkoły wyższej. (...) Wszystkie obrazy, wszelkie przedmioty zabytkowe znajdujące się w prywatnym i publicznym posiadaniu zostają skonfiskowane (...) Spisane nadto będą wszystkie kury i krowy, auta i dusze ludzkie. Naród ten nie posiada prawa do żadnej fabryki, do żadnego lasu, do zająca w polu i jajka w kurniku. Nie wolno mu chodzić do teatru, odbijać piłki tenisowej, kopać piłki nożnej, pracować wiosłem. Na ziemi przeznaczonej dla pokonanego nie może się znajdować ani jedna kopalnia węgla, ani jedna huta, ani jedna przędzalnia. Jedynym towarem, który wolno swobodnie porywać i wywozić, to niewolnik przyprzężony do maszyny fabrycznej i baba do pielenia buraków."