Dla przywódców Unii Europejskiej priorytetem jest dziś wzrost gospodarczy, a nie ograniczenie emisji dwutlenku węgla. Ryzyko, że na szczycie w Brukseli w przyszłym tygodniu zostaną narzucone Polsce rygorystyczne normy ekologiczne, które doprowadzą do podwojenia cen energii i załamania koniunktury, jest więc raczej niewielkie.
To prawda: Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy są o wiele bardziej wyczuleni na stan środowiska naturalnego niż Polacy. Dlatego Angeli Merkel, Francois Hollande'owi czy Davidowi Cameronowi zależy, aby na koniec spotkania można było ogłosić 40-procentowe ograniczenie emisji szkodliwych gazów do 2030 r. w stosunku do stanu z 1990 r. Ale nikt nie będzie patrzył, co faktycznie kryje się za tą liczbą. Obecni przywódcy Europy dawno już będą na emeryturze (a może nawet w grobie), kiedy się okaże, czy rzeczywiście średnia temperatura na świecie wzrosła lub spadła w wyniku podjętych w październiku 2014 r. decyzji. A i wówczas obciążanie za to odpowiedzialnością Unii nie będzie miało większego sensu, skoro najwięksi truciciele ziemi z Chinami, Indiami i Stanami Zjednoczonymi na czele do ambitnych planów Europy nie zamierzają się przyłączyć.
Dlatego unijni przywódcy nie mają dziś specjalnych oporów przed mnożeniem wyjątków od szczytnej idei poprzez derogacje dla elektrowni węglowych, niskie kary za nadmierne emisje dwutlenku węgla czy mniej ambitne cele dla państw na dorobku.
Inaczej jest ze wzrostem gospodarczym. Jeśli z powodu nadmiernych obciążeń ekologicznych nie tylko w Polsce, ale i w krajach zachodnich kolejne zakłady zaczną przenosić produkcję do Chin, Indii, USA czy na Ukrainę, skutki będą natychmiastowe. Już teraz z powodu wysokiego bezrobocia rośnie stracone pokolenie młodych Europejczyków, a populistyczne partie umacniają swoją pozycję. Kolejnym krokiem może być społeczny bunt. Aby do tego nie dopuścić, Merkel, Hollande i Cameron będą dokładnie sprawdzać, czy podjęte w Brukseli decyzje nie oznaczają nowych przeszkód w działalności przedsiębiorstw. A tylko o to chodzi Polsce.