„Zaczynam myśleć, że my śniliśmy własną historię. Wymyśliliśmy sobie historię Polski, jako kraju niezwykle tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości/.../ Trzeba będzie stanąć przed własną historią twarzą w twarz i spróbować napisać ją trochę od nowa, nie ukrywając tych wszystkich strasznych rzeczy, które robiliśmy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów...". To słowa laureatki tegorocznej nagrody Nike, Olgi Tokarczuk, wypowiedziane w TVP Info w programie „Minęła dwudziesta". Uważam, że należy potraktować je poważnie, bo prawdziwa jest zasada, że kiedy nie podejmuje się wysiłku sprostowania pewnych uproszczeń i – w najlepszym razie – skrótów myślowych, przenikają one do świadomości ludzi, stając się oczywistymi oczywistościami, które podejmują w swoich wypowiedziach nawet wysublimowani intelektualiści.
Domyślam się, co jest źródłem inspiracji tej wypowiedzi: zapewne badania autorki nad dokumentacją do powieści, ale i, modny ostatnio, „dyskurs", który podejmuje się krytyki czy też dekonstrukcji pewnej, wydawałoby się, ugruntowanej narracji historycznej o Polsce. Celem owego działania jest zmiana miejsca Polaków w postkolonialnym odczytaniu współczesnej historii. Do niedawna, dzięki intelektualnej aktywności między innymi Ewy Thompson, w tej opowieści umieszczeni byliśmy po stronie kolonizowanych; teraz dobrze jest mówić, iż byliśmy „kolonizatorami". Od długiego czasu obecna jest tradycyjna wizja Rzeczpospolitej jako „państwa bez stosów", organizmu politycznego tolerancyjnego, otwartego i łagodnie (choć nie bez zgrzytów) nastawionego do – głównie religijnych, ale i narodowych – mniejszości. Ta tradycja rozumowania o Polsce winna być – jak się ostatnio przekonujemy - poddana rewizji.
W wypowiedzianych słowach pobrzmiewają echa innej jeszcze opowieści, która zaczyna zdobywać popularność. To opowieść społeczna i... rasowa. Otóż w pracach Jana Sowy i podobnych mu badaczy coraz głośniej mówi się o szlachcie polskiej jako o klasie wyzyskiwaczy, „właścicieli niewolników", którzy budowali (zacofaną, oczywiście) gospodarkę Rzeczypospolitej na okrutnym wyzysku chłopów. Już za chwilę zapewne, prawem analogii, zaczniemy czytać o tejże szlachcie jako o przedstawicielach tradycyjnego polskiego antysemityzmu.
Można by zbyć opinie autorki „Ksiąg Jakubowych", prosząc ją uprzejmie, aby raczyła podać jakieś choćby śladowe uzasadnienie dla swoich, jakże bolesnych, uogólnień, a nie zadowalała się wysyłaniem w świat swoich opinii, ale byłby to rodzaj odbijania piłeczki.
A może warto poczuć się wywołanym do tablicy?