Od pewnego czasu codziennie patrzę mu w oczy. Zawsze o tej samej porze, w okolicach 11, przeżuwam drugie śniadanie w towarzystwie dwukrotnego premiera Węgier. To jeden z najbardziej dyskretnie usytuowanych pomników, jakie kiedykolwiek widziałem – ustawiony na „podwójnych tyłach” miejskiej biblioteki, z której korzystam, i świeżo otwartego parku im. Wisławy Szymborskiej. Jakby nawet ci, którzy go ustawili – podpisani „wdzięczni Polacy” – nie do końca byli pewni, czy chcą oddać mu hołd. Bo przecież polsko-węgierska przyjaźń nie jest dziś specjalnie w modzie. Ale Teleki nie jest symbolem geopolitycznych roszad, tylko czegoś, co łączy nasze narody dużo mocniej od umów i sojuszy – tragiczności losu.

Aż dziwne, że tak to się złożyło – był premierem zawsze wtedy, kiedy go potrzebowaliśmy. I za każdym razem stawał na wysokości zadania. W 1920 roku wsparł walczącą z bolszewikami Polskę bezzwrotnymi, a przy tym sutymi, pożyczkami broni i amunicji. W 1939 roku oparł się presji Hitlera domagającego się użyczenia węgierskiej infrastruktury w ataku na nasz kraj. „Prędzej wysadzę nasze linie kolejowe, niż wezmę udział w inwazji na Polskę. Ze strony Węgier jest sprawą honoru narodowego, by nie wziąć udziału w jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciw Polsce. Węgry nie mogą przedsięwziąć żadnej akcji przeciw Polsce ze względów moralnych” – rzucił w twarz rozwścieczonemu Hitlerowi.

Próbował uchronić swój naród przed tragedią wojny, trzymając jednocześnie Niemców na dystans. A gdy ramiona tego imadła zaczęły się ścieśniać, popełnił samobójstwo. W pozostawionym liście napisał: „Skalaliśmy honor narodu. Staniemy się hienami cmentarnymi! Narodem łajdackim. Jestem winny”. Patrzę w jego spuszczone, kamienne oczy, na twarz, w której nie ma krztyny łajdackości. Jest tylko coś dobrze znanego – nam i im. Świadomość nieuchronnego. I uparta wola, by opierać mu się tak długo, jak to tylko możliwe.

Pálowi Telekiemu, wdzięczny Polak