W poniedziałek polscy kierowcy obudzili się w świecie siódemki. Ceny benzyny zaczęły odkrywać rejony kosmosu, w których nigdy jeszcze nie bywały. Zostawiając na boku pytanie, jakie naprawdę są przyczyny radykalnego wzrostu cen benzyny – a trudno je wytłumaczyć ceną ropy na giełdach i kursem naszej waluty – w tle wciąż trwa kwestia polskiego kursu wobec konfliktu w Ukrainie. Nie ma tu żadnej debaty, choć być powinna.
Zacząć by ją jednak trzeba od odrzucenia fałszywego determinizmu. Nie, nie musieliśmy zachowywać się w stu procentach tak, jak się zachowujemy. Jest w naszym interesie wspomaganie Ukrainy, bo mamy interes w osłabieniu Rosji, ale to nie jest wajcha o tylko dwóch przełożeniach. Albo nie robimy nic, ale wypruwamy sobie żyły, zapominając o własnych interesach.
Polska ponosi zapewne największe koszty wojny obok samej Ukrainy. Zapewne, ponieważ – co zaskakujące – ich podliczenia nie podjął się dotąd żaden ekonomiczny think tank. A przecież to da się policzyć, choćby wariantowo: koszt przyjęcia uchodźców, korzyści z pozostania części z nich w Polsce, koszt sankcji (w tym nakładanych nadgorliwie, jak natychmiastowe embargo na rosyjski węgiel), spadek PKB z tym wszystkim związany, koszt licznych programów pomocowych dla Ukrainy i tak dalej. A przede wszystkim koszt różnych modeli postępowania państwa dla przeciętnego gospodarstwa domowego.
Czytaj więcej
Pod jakimi flagami i hasłami Putin dokonuje ludobójstwa w Ukrainie? Czy nie pod narodowymi?
Zachód wobec wojny nie jest wbrew pozorom jednolity. Coraz wyraźniej rysuje się grupa krajów, którym zależałoby na możliwie szybkim zakończeniu konfliktu, także kosztem pewnych ustępstw Ukrainy, choćby na poziomie akceptacji stanu sprzed 24 lutego. Są w tej grupie Niemcy, Włochy, Francja, ale też Turcja. Przeciwko są USA i Wielka Brytania. Dlaczego Polska a priori i bezdyskusyjnie założyła, że w tej sprawie musi być koniecznie całkowicie w tym drugim obozie?