Wymyślajmy więc szybko, póki nie minie szok. Trzeba natychmiast zlikwidować stan wrogości między władzą i państwem a gospodarką. Złe wirusy pogardy do gospodarki prywatnej przywlekliśmy jeszcze z PRL. Nikt ich nie tępił, więc namnożyły się bez przeszkód.
Relacje państwa z biznesem zdegenerowały się do patologicznej nieufności, podejrzliwości, wrogości i represji. Mamy lekceważenie polskich przedsiębiorców, polowania na nich odbywają się bez okresów ochronnych. Biznes państwowy kierowany przez partyjnych nominatów to inna planeta. Kasa dla polityków. Prorządowe media mają lukratywne zlecenia reklamowe, właściwi wizjonerzy opływają w pieniądze i zaszczyty z państwowych spółek.
Centralny Port Komunikacyjny, promocje Polski w świecie, mnożą się właściwe pomniki i słuszne muzea. Wiele rządowych firm jest na giełdzie. Gdyby w Polsce działała U.S. Securities and Exchange Commission (w slangu tamtejszych finansistów zwana „gestapo”), szefowie państwowych spółek i ich rad nadzorczych dużo wydawaliby na adwokatów. Oskarżani o działania na szkodę mniejszościowych akcjonariuszy i spółki.
Bez mapy drogowej
Przejście od komunizmu do gospodarki rynkowej 30 lat temu było majstersztykiem. Są wprawdzie tacy, którzy żądają ukarania Leszka Balcerowicza za jego program transformacji, ale mówi się też o nagrodzie Nobla dla profesora. Ani jedni ani drudzy niczego nie osiągną, choć kilka lat temu takie wyróżnienie Polaka miało szansę. Trzeba było podjąć pewne działania, pociągnąć za sznurki. Nikt nie kiwnął palcem, szczególnie koledzy.
W Polsce dokonano cudu ekonomicznego, ale zaniedbano ważny drobiazg. Po 45 latach komunizmu gospodarka rynkowa była jedynym wyjściem. Jednak nawet jej animatorzy nie wiedzieli, jak będzie w praktyce funkcjonować. Nikt nam nie wytłumaczył, że wolność to odpowiedzialność za siebie, że wykwalifikowani zarabiają więcej i żyją lepiej. Nie przygotowano rynkowej mapy drogowej.