Każda władza nie lubi, gdy patrzy jej się na ręce i każde tłumaczyć z celowości wydatków. Ale to nie politycy, tylko obywatele kraju zawsze płacą rachunek za szaleństwa wydatkowe rządzących. Płacą w postaci wyższych podatków albo inflacji pozbawiającej realnej wartości ich oszczędności (podatek inflacyjny przekroczył w ub.r. 150 mld zł) i bieżące dochody, gdy – zwłaszcza w budżetówce – przestają one nadążać za przyspieszonym wzrostem cen.
Dlatego tak istotna jest parlamentarna kontrola nad finansami państwa. I dlatego dobrze, że ekonomiści Towarzystwa Ekonomistów Polskich w ramach swojego cyklu debat wzięli pod lupę ich stan. Moment jest szczególny m.in. dlatego, że zbliżają się wybory i zarówno władza, jak i opozycja skłonne są obiecywać wyborcom gruszki na wierzbie, za które tak czy inaczej zapłacą oni sami.
Monstrualne rozmiary przybrało wyprowadzanie wydatków poza budżet, do mających gwarancje skarbu państwa funduszy, których krajowe regulacje – wbrew zdrowemu rozsądkowi – nie uznają za część sektora finansów publicznych. W efekcie różnica między długiem publicznym raportowanym w kraju a rzeczywistym, raportowanym do unijnego Eurostatu, sięga już rekordowej sumy 322 mld zł. W ubiegłym roku – jak przypomina biorący udział w debacie TEP dr Sławomir Dudek, prezes Instytutu Finansów Publicznych, aż 88 mld zł deficytu było poza budżetem, a tylko 12 mld zł w budżecie. Pokazuje to skalę nieprzejrzystości finansów publicznych, która staje się dodatkowym czynnikiem ryzyka wpływającym na koszt zapożyczania się państwa.
Dotychczas ta dodatkowa premia za ryzyko, płacona inwestorom finansowym, mogła się wydawać zaniedbywalna, ale to już przeszłość. Świat niskich stóp procentowych definitywnie się skończył, gdy czołowe banki centralne świata wzięły się na serio za walkę z nadmierną inflacją. Oznacza to, że kolejne nowe emisje obligacji na spłatę starych będą coraz wyżej oprocentowane, w efekcie koszt polskiego długu będzie szybko rósł - tym bardziej, średni okres jego zapadalności to tylko niewiele ponad cztery lata.
Relacja wartości ługu polskiego długu publicznego do PKB zacznie szybko rosnąć. Na razie rządzący chwalą się, że zmalała do ok. 49 proc. i jest daleko poniżej 60-proc. konstytucyjnego limitu. To daje im złudny komfort wydatkowy.