Gdyby spojrzeć na ceny produktów w sklepach, można odnieść wrażenie, że rosną bardziej, niż wynikałoby to z oficjalnych danych o inflacji. Wynika to częściowo z corocznych zmian koszyka inflacyjnego, gdzie waga cen żywności i napojów, kosmetyków i chemii gospodarczej została ostatnio zmniejszona. W rezultacie na inflację nieco mniej wpływa teraz drożyzna, którą widzimy przy okazji pnących się wciąż w górę cen podstawowych produktów. W tym ceny majonezu, który – jak wcześniej masło – stał się ostatnio negatywnym bohaterem drożyzny.
Ekonomiści zwracają uwagę, że rzeczywisty ciężar inflacji jest dla każdego inny, gdyż zależy od tego, co kto kupuje, jak się odżywia, z jakich usług chce i musi korzystać. Bardziej dotyka nas wzrost cen chleba, sera czy majonezu, ciągłe podwyżki czynszu niż nawet 200-proc. wzrost ceny szczotki do podłogi.
Niewiele pomogą uspokajające zapewnienia polityków, że w kolejnych miesiącach, a już na pewno jesienią, inflacja zacznie spadać. Oznacza to tylko, że nadal większość z nas będzie biednieć, tyle że nieco wolniej niż dotychczas. Po prostu ceny produktów, które już mocno podrożały, będą rosnąć wolniej.
Czytaj więcej
Realnie gospodarstwa domowe odczuwają wzrost cen mocniej, niż pokazują to urzędowe statystyki. Co więcej, nowe kategorie produktów zaczęły teraz mocno drożeć, zwłaszcza chemiczne.
Można oczywiście liczyć na to, że – zgodnie z zasadami wolnego rynku – wzrost cen napotka w pewnym momencie barierę popytu, co widać już w przypadku masła. Jednak prędzej padniemy chyba ofiarą opisywanego już w „Rzeczpospolitej” downsizingu, gdy firmy utrzymują cenę, ale zmniejszają wagę produktów. W dodatku rok wyborczy utrudnia tworzenie bariery popytu. Wręcz przeciwnie; politycy robią, co tylko mogą, by dalej podgrzewać wzrost cen. Po co je więc obniżać, skoro kolejne miliardy państwowej pomocy wpłyną wkrótce na rynek?