Na wstępie chcemy zaznaczyć, że w sprawie tekstu Jerzego Żyżyńskiego („Kuszenie inflacji”, „Rzeczpospolita” 4.07.2022 r.) ośmielamy się zabrać głos tylko dlatego, że jesteśmy głęboko przekonani, iż inflacja w Polsce będzie spadała, a nastąpi to w okolicy 2024 r. Gdybyśmy w tej kwestii mieli inne zdanie, to – zgodnie z wywodem pana Żyżyńskiego – sialibyśmy defetyzm i podbijalibyśmy oczekiwania inflacyjne. A to – zdaniem byłego członka RPP – są przecież główne przyczyny inflacji w dzisiejszej Polsce, zaraz obok Putina. Tym samym czujemy się zwolnieni z odpowiedzialności za podbijanie inflacji. Nie korzystamy więc z zalecanego przez p. Żyżyńskiego prawa do milczenia, uważając jego analizę procesów inflacyjnych, w tym silnie akcentowane rozróżnienie między procesem a jego miarą, za ekonomiczny humbug.
Wskaźniki inflacji w Europie (bo inaczej jest w USA) mierzone są – podobnie jak wszystkie zmienne makro – w ujęciu rocznym i miesięcznym. I tylko ten drugi oddaje, zdaniem pana Żyżyńskiego, inflację. Stąd wniosek, że kiedy roczny indeks rośnie, a miesięczny spada, to inflacji nie ma. Inflacji w Polsce nie było więc do lutego, bo przed napaścią Rosji na Ukrainę wskaźnik miesięczny spadł. Inflacja wróciła po agresji Rosji, bo znów wzrosło momentum. Stąd – wsparty następnie wybiórczą statystyką kredytową – wniosek, że miesięczne zwyżki inflacji nie są „zasługą” presji popytowej, której nie było i nie ma, ale idą wyłącznie na rachunek egzogenicznych wstrząsów podażowych. RPP w tej sprawie nie ma nic do roboty. Tylko „nakręcacze oczekiwań inflacyjnych” mogą twierdzić inaczej. A niektórzy z nich, nakręcając te oczekiwania, postępują wprost haniebnie.
Jak mierzyć inflację
Otóż my nie tylko widzimy procesy inflacyjne inaczej, ale też inaczej postrzegamy pomiar samej inflacji. Inflacja, jako procentowa zmiana poziomu cen, ma lepsze od wskaźnika CPI miary. CPI nie oddaje dobrze procesów inflacyjnych z dobrze znanych przyczyn, jakimi są zakłócenia wywołane przez silnie zmienne składniki koszyka inflacyjnego. Stąd bank centralny ma do dyspozycji kilka wskaźników silniej zorientowanych na popytową część koszyka. Wszystkie miary inflacji bazowej stosowane przez NBP, nieuwzględniające wpływu na ceny pandemii, wojny, zmian klimatycznych i innych dopustów bożych, rosną.
Bo, naszym zdaniem, dla prawidłowego oszacowania procesów inflacyjnych w gospodarce sprawą kluczową jest zagregowany popyt i jego relacja do podaży. Bank nie ma wpływu na podaż. Ma za to z pewnością wpływ na popyt. Nieszczęście polega na tym, że o ile rząd – inaczej niż bank centralny – ma wpływ na podaż (jest od tego cała odnoga ekonomii pod nazwą supply side), o tyle – niestety – ma także wpływ na popyt. I bank centralny musi się z tym faktem zmagać, traktując politykę fiskalną rządu jako czyste ograniczenie zewnętrzne.
Jeśli ta polityka wspiera zagregowany popyt, co prowadzi do nasilenia procesów inflacyjnych w sytuacji permanentnych wstrząsów podażowych, które globalne środowisko deflacyjne zmienia trwale na inflacyjne, to bank musi ten zagregowany popyt krajowy dostosować do podaży. Nikt tego za bank nie zrobi, bo żaden rząd nie rwie się do tej pracy. Musiałby być wprost nadzwyczajny. Ten z pewnością taki nie jest.