Euro rzeczywiście było kiedyś warte 3 złote. Było to na początku stycznia roku 1995. No tak, tylko że euro wtedy jeszcze nie istniało, bo zostało wprowadzone do obiegu międzybankowego w roku 1999, a w formie banknotów w roku 2002. Prawdę mówiąc, nie istniała wtedy nawet nazwa „euro”. Istniała za to unijna jednostka rozliczeniowa ecu, o dokładnie takiej samej wartości w wymianie co późniejsza europejska waluta. Na początku roku 1995 trwał akurat klincz, bo choć trzy lata wcześniej w traktacie z Maastricht zapisano wprowadzenie wspólnej waluty, to na nazwę „ecu” nie chcieli zgodzić się Niemcy, twierdząc, że zbyt przypomina to im słowo „kuh”, czyli w ich języku „krowa”. Rodziło to podobno podejrzenia, że inne kraje chcą wprowadzenia wspólnej waluty po to, żeby wydoić Niemcy. Koniec końców sprawę zakończył pomysł pewnego belgijskiego nauczyciela, który w liście do przewodniczącego Komisji Europejskiej z 4 sierpnia 1995 zaproponował dla nowej waluty nazwę „euro”. No i przyjęło się, choć w chwili, kiedy po raz pierwszy padła ta nazwa, kurs ecu (czy też euro) osiągnął już poziom 3,19 złotego i nigdy nie miał powrócić do poziomu 3. No, chyba że teraz.
Tyle historia, a teraz ekonomia. Otóż trzeba powiedzieć, że w wypowiedzi na temat euro wartego w Niemczech 3 złote jest spore ziarno prawdy. Problem tylko w tym, że sama wypowiedź była dość nieudolna, dla wielu ludzi niezrozumiała i budząca naturalną zachętę do kpin. Trudno podejrzewać prezesa Kaczyńskiego o to, że ją sam wymyślił – już prędzej można sądzić, że pomysł takiego mocno wątpliwego retorycznego chwytu usłyszał od swoich błyskotliwych współpracowników, z premierem na czele. Musiała zabrzmieć w jego uchu dobrze, bo wydaje się pokazywać, że dzięki obecnym rządom Polska jest znacznie bogatsza, niż chcą to przyznać wrogowie, a złoty jest znacznie potężniejszy, niż utrzymują dziś krytycy.
Sprawa z „euro za 3 złote” jest w sumie dość prosta. Kraje różnią się pomiędzy sobą poziomem cen, przy czym zasadą jest to, że kraje o realnie wyższych dochodach mają też wyższe ceny. Prawidłowość ta nie dotyczy raczej dóbr przemysłowych, gdzie różnice cen między krajami nie są wielkie (gdyby były, pojawiłaby się natychmiast zachęta do masowego wywozu towarów z kraju do kraju, by zarobić na różnicy cen). Mocno różnią się za to ceny usług, których zazwyczaj z kraju do kraju ławo przewieźć się nie da. Ceny samochodów czy sprzętu AGD są więc w Niemczech i Polsce zbliżone, ale już koszt wynajęcia mieszkania czy wizyty u lekarza jest w Niemczech trzykrotnie wyższy. Zgodnie z danymi Eurostatu ceny w Polsce są dziś przeciętnie o 45 proc. niższe niż u naszych zachodnich sąsiadów. A to oznacza, że choć za jedno euro można dziś kupić w Polsce towary i usługi o wartości 4,7 złotego, to w Niemczech towary i usługi o wartości tylko 3 złotych. To z kolei oznacza, że choć polskie pensje przeliczone według rynkowego kursu (4,7 PLN/EUR) są trzykrotnie niższe od niemieckich, ich rzeczywista siła nabywcza jest wyższa i sięga 60 proc. płac niemieckich. Ale z drugiej strony oznacza, że złoty jest dziś walutą słabą, bo jego kurs w wymianie (czyli cena złotego na rynku międzynarodowym) jest znacznie niższy od siły nabywczej w kraju.
I nie można było tego po prostu powiedzieć w ten sposób?